„Horyzonty Misyjne”: Piętnaście w dwudziestu
Rok: 2010
Autor: Media katolickie
Nigdy nie lubiłem i nie lubię rocznic, jubileuszów itp., bo to trzeba przygotować, są celebracje, przemowy, wystąpienia i czcze pogaduchy. Ale jeśli coś miało swój początek to na pewno będzie miało swoje rocznice i jubileusze. Skoro już się tak zdarzyło – mówi się trudno. Dwie dekady istnienia delegatury to jeszcze nie srebro, ale też jest co celebrować.
Zaszczyt rozpoczynania tej delegatury w PNG (Papua Nowa Gwinea) mnie ominął, więc chylę czoło przed tymi, którzy przełamywali pierwsze lody tutaj na równiku i składam homagium na ręce ks. Krzysztofa i ks. Mariana oraz tych, którzy byli tu przede mną, przecierając szlaki. W pewnym momencie mieli pecha i pokarałem ich swoją obecnością.
Początki „w egzotyce” mogą być egzotyczne – zwłaszcza, że wszystko jest inne i nowe, począwszy od pogody, otoczenia, klimatu, zwierzyny i ludzi po język, kulturę i obyczaje. Niestety w człowieku zazwyczaj odzywa się taka bestia, która chce wszystko posiąść na raz i być mądralą już następnego dnia. Dziś wydaje się śmiesznym to, co niegdyś mnie wpieniało, a innym przysparzało śmiechu. O, choćby pierwsze próby pływania na kanoe. Wlazłem ci ja do tego pływającego wehikułu i już po paru ruchach wiosłem, pewien nabytych umiejętności, ruszyłem na podbój bajorka. Ktoś zawołał mnie z brzegu, obróciłem się i balans poszedł się kąpać, a ja wraz z nim wylądowałem w wodzie. Im było wesoło, a mnie mokro.
Język się plątał, powstawały nowe, dla nikogo nie zrozumiałe makaronizmy. Kiedyś, podczas pierwszych kroków, upierałem się, że niemieckie „mit” („z”) też musi być w języku pidgin. No i jest: wantaim (czyt. tantajm), ale jest zupełnie inaczej niż ja chciałem. No cóż czasami przydałby się pod ręką jakiś skromny, gumowy młotek, by się nim palnąć dla skorygowania pokory i zmiękczenia upartości. W końcu każdy czas ma swoje prawa. Początki to nauka, zdobywanie wiedzy i umiejętności, by po roku stanąć na własnych nogach. Było pięknie, choć może nie zawsze łatwo.
Kiedyś, w Turingi – to była moja pierwsza samodzielna parafia – pojechaliśmy z Katolickimi Matkami na ich święto do innej części parafii. Asfalt wówczas był zarezerwowany wyłącznie dla miasta. Droga polna, nie ubita, z kałużami. Jedną, nieco przydużą, postanowiliśmy objechać łąką -jak wskazywały ślady, wszyscy tak robili. Skończyliśmy w jeszcze większym błocie, a samochód – z napędem na 4 koła – utonął „po pachy” (do połowy drzwi). Nie jest łatwo wykopać dużą terenówkę z błota. Proboszcz z łopatą wylazł przez okno, a pasażerowie też wskoczyli prosto w błoto. Po godzinie mieliśmy taką dziurę, że ciężarówką można by w nią wjechać, no i było już widać koła – to duże osiągnięcie. Przy wsparciu okrzyków i stękania samochód został wypchnięty, a nas pierwsze kroki musiały zanieść do rzeki. „Ojciec, ty idziesz w górę rzeki, a my w dół” – tak mówi kastom (czyli tradycja) i nie wolno tego zmieniać. Samochód też się kąpał, ale pośrodku. Pół godziny później dzieła dokończył ulewny, tropikalny deszcz, a Katolickie Matki wróciły do domów jak spod prysznica. Nie pamiętam, by narzekały – spróbowałaby która…
Innym razem, już na rzece Sepik (parafia Kanduanum), przygotowywałem łódkę na dłuższą wyprawę w odleglejszą cześć parafii. Właśnie znosiłem silnik na ramieniu ze skarpy. Łódka nieduża, w formie indiańskiego kanoe – taka kajakowata – strasznie wywrotna. Poprosiłem młodzież stojącą nad brzegiem, by przytrzymali łódeczkę jak będę wchodził z silnikiem. Kiedy wstawiłem jedną nogę do środka oni puścili łódkę. To był mój pierwszy w życiu szpagat z jedna nogą na ladzie, a drugą w łódce. Złożyłem się jak scyzoryk – tylko w odwrotną stronę. Wylazłem na powierzchnię, rzuciłem kilka słów dla dodania sobie i innym otuchy… i poczłapałem, nie mając wyjścia, do warsztatu. Tego dnia nie popłynęliśmy. Nie wyściu-biając przez kilka godzin nosa z warsztatu rozebrałem silnik, by go wyczyścić po kąpielach w rzece. Pojechałem dopiero następnego dnia, ale już bez szpagatu. Tak na marginesie – właśnie podczas tej wyprawy przejechałem tą małą łódeczką nad grzbietem krokodyla, który był znacznie dłuższy niż ona, ale nie mając widocznie ochoty na przedwczesny obiad przezornie schował się pod wodą, by później pokazać się w całej swej okazałości. Ale o tym było w książce.*
Wiele zdarzeń z czasem budzi uśmieszek i trąci nieco nutką sentymentu. Na szczęście mniej przyjemne sytuacje zacierają się w zapomnieniu.
Egzotyczne są nie tylko przeżycia i widoki, egzotyczne jest też duszpasterstwo. Spowiedź czy Msza św. pod drzewem należą do normalności. Nawet wąż czy ptaszyna biorące w udział we Mszy św. nie dziwią. Namaszczenie chorych, po którym dzieci proszące księdza do staruszka kwitują całość: „Dobrze, że ksiądz przyszedł, dziadek wreszcie umrze, bo mamy już dość opiekowania się nim” – też nie należą do rzadkości. Niestety wciąż pokutuje pojęcie ostatniego namaszczenia. Oczekiwanie na dobra materialne, które ma przysłać zmarły, – czyli tzw. „kulty cargo” – są nagminne nawet wśród liderów i przodujących katolików. Próby synkretyzmu pogaństwa z chrześcijaństwem na najróżniejsze możliwe sposoby – jak w polskim powiedzeniu: „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek” – są częścią codzienności.
Ekspansja najróżniejszego rodzaju grup wyznaniowych oraz sekt wraz ze sporami: kto jest kim; czym się różnimy od siebie i kto jest tu najważniejszy i ten jedyny i podstawowy, przy powszechnej praktyce podkradania sobie wzajemnie wyznawców, mieszają biednym tubylcom w głowach, jak świadkowie Jehowy, nazywając się publicznie i bez ogródek „chrześcijanami”. Kiedyś opowiadali mi ludzie, że w jednej z grup zielonoświątkowych świeżo nawrócony starszy pan poddał się ponownemu ochrzczeniu w tymże „kościele”. Pastor zaprosił nowo nawróconego do morza, by dokonać obrzędu, zanurzył neofitę w wodzie i zaczął wypowiadać formułę, a że była bardzo długa dziadkowi zabrakło tchu. Aby się uwolnić ze szponów pastora zdesperowany ugryzł go w nogę. Pastor w bólach i z krzykiem przerwał ceremonię, a starszy pan wrócił do domu stwierdzając, że to nie dla niego. Ktoś lub coś nie zdało tu egzaminu. Winny i tak będzie zawsze ten drugi.
Trudno tu o uniwersalną receptę na mądre postępowanie. Podobno inwencja twórcza jest przydatna, choć jeden z moich spowiedników mawiał, że cierpliwość i pokora są wysoce cenionymi i pożądanymi cnotami na misjach oraz metodą na rozwiązywanie problemów. No, ale trzeba je jeszcze cierpliwie praktykować.
Jest to na pewno miejsce i czas, które można nazwać przygodą, ale wymagającą. Spotkania z krokodylem naprawdę z bliska i bez płotu, wykąpanie się w rzece z piraniami lub postanie sobie z wężem stopa w stopę, a na deser trzęsienie ziemi chcące wyrzucić z łóżka i zwalić dach na głowę przy 7,7 stopnia dodają emocji i przysparzają o dreszczyk przebiegający po grzbiecie.
Oglądając wybuch wulkanu na sąsiedniej wyspie podziwia się potęgę i siłę zjawiska, ale jest to piękne z odległości i nie chciałbym mieć te- go doświadczenia z bliska – a mam dwa aktywne wulkany na terenie parafii. Gdy dopadnie sztorm na morzu i stojąc w sześciometrowej motorówce podziwia się na wyciągnięcie ręki wielokrotnie większe od siebie fale, przerastające umiejętności i możliwości sprzętowe, definitywnie wzrasta zaufanie i wiara w opiekę nadprzyrodzoną. Zapomnijmy tu o strachu, bo na niego nie ma czasu.
Są to elementy przyprawiające o dreszczyk i dodające pikanterii tej „przygodzie”, ale są też i dni szare i smutne, owinięte w samotność.
Miło jest, gdy widoczne są owoce włączania kultury i obyczajów w chrześcijaństwo i obrzędy kościoła. Podnosi na duchu widok tradycyjnie ubranych uczestników liturgii i procesji, nawet par małżeńskich czy dzieci do chrztu i I komunii. Jeszcze bardziej cieszy wzrost świadomości wiernych, że nie każdy element tradycji i nie każdy śpiew czy taniec nadają się do liturgii ze względu na ich pogańską wymowę. To takie pierwiosnki zrozumienia wiary i zasad adaptacji kultury ze strony tubylców.
Nie liczę ilu ludzi ochrzciłem, ile udzieliłem komunii czy też ilu parom pobłogosławiłem małżeństwo. Nieistotne jest dla mnie też ilu chorych namaściłem i ilu zmarłych odprowadziłem na miejsce wiecznego spoczynku. Duch to nie liczby i nie da się go przedstawić w taki sposób.
Kościół w Papui to młody Kościół, który rośnie wstrząsany od czasu do czasu drobnymi burzami. Ale jestem wdzięczny, że mogę brać udział w tym procesie, gdzie sieje i daje wzrost Stwórca.
W takich warunkach i okolicznościach minęło moje piętnaście lat w dwudziestoletniej historii tej delegatury, gdzie muszą zmieszać się ze sobą: elastyczność podejścia i nieugiętość w jednoznaczności głoszonej doktryny, duchowość i ziemskość, duszpasterstwo i zwykła fizyczna praca; gdzie kapłan, gospodarz, kucharka, pielęgniarz, mechanik, marynarz to tylko niektóre składniki tej piorunującej mieszanki, bez której tutaj ani rusz.
Ks. Dariusz Woźniak SAC
Misjonarze pracujący w PNG opisali swoje doświadczenia w książce „Jacy są Papuasi? Historie, których nie da się wymyślić”, wydanej przez Sekretariat Misyjny Księży Pallotynów Prowincji Zwiastowania Pańskiego.