Trzeba wrócić do modlitwy
14 marca 2010 | 09:19 | aw / kw Ⓒ Ⓟ
O tym, czy jest kryzys w Kościele, o odnajdowaniu się katolików w nowych warunkach, o celibacie, odejściach z kapłaństwa – i jak na to odpowiedzieć – mówi znany duszpasterz o. Józef Augustyn w wywiadzie z KAI.
Dziś dużo mówi się o kryzysie w Kościele, jednak gdy przeczyta się listy św. Jana do Kościołów, jest oczywiste, że kryzys w Kościele był zawsze. Czy obecna sytuacja jest wyjątkowa?
O. Józef Augustyn SJ: Popularne dziś pojęcia „kryzysu” najczęściej kojarzy nam się z obszarem ekonomii, polityki, socjologii i psychologii. Pojęcie to przeniesione dosłownie na grunt rozważań o Kościele nie bardzo przystaje do jego rzeczywistości. Trzeba więc wróci do jego duchowych korzeni. Termin „kryzys” pochodzi z greckiego krisis i oznacza rozeznanie, wybór, decydowanie, zmaganie się, wewnętrzną walkę. Kościół założony został, aby Boga chwalił, oddawał cześć Synowi Bożemu, prowadził ludzi do Pana. Kryzys w Kościele ma więc przede wszystkim charakter duchowy, mistyczny; kryzys to nieustanne dokonywanie rozeznania i wyboru między tym, czego Bóg pragnie od nas, a do czego popycha nas nasza zraniona natura. Kościół jest więc w stanie permanentnego kryzysu, to jego naturalny stan.
Bieda w Kościele zaczyna się nie wtedy, gdy mniej ludzi przychodzi na Msze św. niedzielne. (Ci, którzy dziś nie przychodzą, kiedyś przychodzili być może przede wszystkim z powodów społecznych czy konwencjonalnych). Problem jest wtedy, gdy Kościół zajmuje się jedynie sobą i nie oddaje chwały Bogu; gdy zapiera się Ewangelii; kiedy bogaci się materialnie i przestaje wychodzić do ubogich. To wówczas jest wielki kryzys – by użyć tego pojęcia. Aby zmierzyć kryzys w Kościele, potrzebne są inne kryteria niż te stosowane w ekonomii, socjologii czy też w psychologii.
Rezygnacja z pełnienia funkcji kapłańskiej pewnych księży to też nie jest miara kryzysu w Kościele. Czasami dobrze się dzieje, że pewni duchowni odchodzą, gdyż większą szkodę ponosiłaby wspólnota Kościoła, gdyby dalej uprawiali swoją podwójną grę. Porzucenie sutanny jest zawsze bardzo bolesne, ale nie jest ono największą tragedią. Tragedią jest podwójne, nieuczciwe życie. Aby stwierdzić kryzys we wspólnocie Kościoła, konieczny staje się rachunek sumienia z rzeczywistego życia Ewangelią. Biorąc pod uwagę wymienione kryteria, nie odważyłbym się powiedzieć, że mamy kryzys w Kościele – w znaczeniu używanym przez media, gdyż takie stwierdzenie nie może być oparte na indywidualnym rozeznaniu. Konieczne jest szersze odwołanie się do „zmysłu wiary” wiernych.
Nieraz słyszy się opinię: Kościół wyprowadził ludzi z komuny, ale w nowej rzeczywistości nie pomaga wiernym w odnalezieniu się.
Upajaliśmy się zwycięstwem nad komuną. Po ludzku rzecz biorąc, mieliśmy do tego prawo. Byliśmy zbyt zmęczeni arogancją systemu, bezczelnością władzy, podwójną miarą, którą nam narzucono, zakłamaniem ideologicznym. Teczki IPN pokazują, że nasze zwycięstwo było w wielu wypadkach pyrrusowe. W Polce to trudniej dostrzec, ponieważ społeczna struktura Kościoła (silnie powiązana z narodem, w dużym stopniu także z polityką) była bardzo mocna. To był dla komunistów twardy orzech do zgryzienia. De facto nie rozgryźli go. Połamali sobie zęby. Ale udało się to w Czechach, w NRD, na Węgrzech pozwolili sobie zmiażdżyć kardynała Mindszenty’ego, gdyż stało za nim niewielu. U nas nie odważyli się, ponieważ za Kościołem stał naród.
Sytuacja Kościoła prześladowanego za komuny była klarowna. Wiadomo było, kto przyjaciel, a kto wróg. Cel był jasny. Wymagania wobec ludzi Kościoła były wysokie, ale też skuteczność oporu przeciw jednoznacznemu złu była ewidentna, widoczna gołym okiem. Natomiast dziś nie stawia się tak wysokich standardów i wymagań, więc skuteczność też wydaje się skromniejsza. Bo z kim tu dzisiaj walczyć? Kto lub co nam tak naprawdę zagraża? Jaki jest nasz cel? Nie ma tutaj już jednoznacznej odpowiedzi. Tylko sportowcy, którzy wiedzą, o co walczą, potrafią zmobilizować się maksymalnie. Natomiast człowiek, który chodzi sobie spokojnie po ulicach, często nie ma jasno określonego celu, nie będzie biegł jak szalony, bo i po co? Mobilizacja za komuny była ważna, ale jej źródła miały nie tylko religijne i duchowe korzenie. Gdy teatry, uniwersytety, instytucje państwowe po 1989 roku stały się wolne, wielu twórców, aktorów, opozycjonistów z ulgą opuściło kościoły, salki katechetyczne i zakrystie. Nie idealizowałbym wygranej nad komuną, ale też nie demonizowałbym „przegrywanej” dzisiaj.
Obecnie zło jest pojęciem nieostrym i nie jest już tylko u „onych”.
Tamto zło było jednoznacznie zdefiniowane: struktury polityczne były brutalne, stosowały przemoc. I to do samego końca. Morderstwo ks. Popiełuszki zdemaskowało w drobnej części metody, jakimi kierowało się państwo i partia od 1944 roku. To był przecież jeden i ten sam diabeł. Komunistyczne bezprawie – w naszym uproszczonym postrzeganiu tamtego świata – miało odpowiadać za wszystkie nasze nieszczęścia. Wszystkiemu winni byli komuniści. Taki płaski obraz przedstawialiśmy nieraz na ambonach. Kiedy komuniści w końcu zostali wyrzuceni (oni sami przecież nie odeszli), zaczął się problem. Więcej nawet, komuniści swoją działalnością kryli nieraz nasze grzechy, na przykład chronili swoich obywateli przed pornografią, tak jak dziś rodzice chronią przed nią swoje dzieci. Nie ma czarno-białych klisz. Dzisiaj natomiast szerzy się arogancja w atakowaniu religii, podstawowych ludzkich wartości, np. małżeństwa i rodziny, cynizm moralny.
Jednym z największych zagrożeń moralnych dla młodych ludzi dzisiaj jest – w moim odczuciu – anonimowość, jaką posługują się w Internecie. Nastolatek zakłada kominiarkę – to znaczy chowa się za pseudonimem, i uzurpuje sobie prawo, aby poniżać innych, wyzywać, upokarzać, bluźnić. To jest czyste zło. Jest w tym coś demonicznego. Nie bierze się żadnej odpowiedzialności za słowo. Zapomina się o prostym fakcie, że nie jest to gra komputerowa, ponieważ na „drugim końcu kabla” jest żywa istota – człowiek. I to, co młodzi wypisują w Internecie, także nie jest wirtualne. To są konkretne ludzkie dążenia, myśli, słowa, które mają swoją destrukcyjną moc oddziaływania.
Jak Kościół odnalazł się w tych nowych, „nieostrych” warunkach?
Struktury kościelne w Polsce, które w przeszłości podtrzymywały społeczeństwo, naród, są dzisiaj również bardzo silne. W mojej rodzinnej parafii w diecezji tarnowskiej pięćdziesiąt lat temu do kościoła chodziło 99 procent mieszkańców, dziś chodzi 85 procent, więc ta struktura powoli słabnie, także na Podkarpaciu. Zaprzyjaźniony proboszcz pewnej parafii mówił mi, że gdy pada deszcz, w kościele jest mniej ludzi. Widać to gołym okiem. Co robić? – Budować większą osobistą świadomość każdego wierzącego, ponieważ dziś jest mniej zewnętrznych punktów oparcia. Trzeba powrócić do gorliwej codziennej modlitwy, do duchowości, do radykalizmu ewangelicznego, do bezinteresownej służby ubogim.
Kościół sprawdza się zwłaszcza w służbie ubogim, a także w rezygnacji z przywilejów. Dziś nie chodzi już o to, by ksiądz był pierwszym we wsi, kimś ważnym społecznie, politycznie. Konieczna jest rezygnacja duchownych z żądzy władzy, z przywilejów społecznych. Jeżeli my ich sami nie oddamy, zabiorą je nam siłą i będzie to upokorzenie.
Gdy komuniści konfiskowali majątki Kościoła, kard. Wyszyński mówił, że dobrze się dzieje, bo teraz trzeba będzie działać duchowo, a nie opierać się na rzeczach materialnych. Teraz wiele zgromadzeń lub diecezji stara się odzyskać ten majątek i jest to źle oceniane przez społeczeństwo.
Prymas wiedział, że księża, zakonnicy i zakonnice mają takie oparcie w wiernych, że z głodu nie umrą. W czasie komunizmu księżom nie brakowało niczego, a ludzie pomagali im w sprawach materialnych. Zakon, diecezja, starając się o odzyskanie zagarniętych przez komunistów dóbr materialnych, musi wiedzieć, w jakim celu chce te dobra odzyskać. Nie może też nie liczyć się z kontekstem społecznym. Jeżeli w dawnych budynkach kościelnych jest dziś szpital, szkoła, a my nie mamy wizji, co z nimi mielibyśmy zrobić po ich odzyskaniu, to uporczywe domaganie się zwrotu byłoby niedobre. Ale jeżeli dawny właściciel kościelny ma jasną wizję, co zrobić z odzyskanymi dobrami, ma prawo domagać się zwrotu. Jeżeli samorząd używa własności kościelnych i czerpie z tego korzyści, a diecezja – zakon ma poważne problem materialne, ma prawo domagać się zwrotu zagrabionego mienia. I to nawet drogą sądową. Księża, zakonnicy, katolicy nie są wyjęci spod prawa. Istotne jest jednak głębokie rozeznanie duchowe, jak postąpić. Każdy przypadek trzeba zbadać indywidualnie. Media będą nas tutaj ostro kontrolować. Jeśli uczymy innych, co jest dobre, a co złe, sami musimy być jako pierwsi przejrzyści.
Benedykt XVI twierdzi, że Kościół w Niemczech jest zbyt zinstytucjonalizowany. Potężne struktury, machina świetnie działa, a co ma tu Pan Bóg do roboty? Czy nam to nie grozi?
Ten niepokój Ojca Świętego jest wyrazem jego wiary. Naturalnie, Pan Bóg jest wszędzie, ale można pytać, gdzie jest ta przestrzeń dla łaski, dla zaufania? Gdzie jest ludzka bezradność, gdyż wiara tak naprawdę sprawdza się w sytuacji bezradności, braku, grzechu, upadku. Wiele kościołów lokalnych na Zachodzie przeżywa prawdziwy dramat, ponieważ całe duszpasterstwo jest ciągle jednym wielkim eksperymentem. Duszpasterstwo wymaga stabilności. Ludzie zarówno starsi, jak i bardzo młodzi potrzebują pewnego rytmu, stałej propozycji. Ciągłe zmienianie wszystkiego i ciągłe zaczynanie od nowa nie służy duszpasterstwu. Nie służy też duszpasterstwu oddalenie się księdza od kościoła. To prawdziwy dramat, gdy ksiądz staje się urzędnikiem, który mieszka anonimowo na mieście, a przychodzi „do pracy” w godzinach takich a takich. To jakaś nowa wizja duszpasterstwa, ale czy ona rzeczywiście służy Kościołowi, czy nie naśladuje on wielkich korporacji, firm? Czy my nie upodabniamy się do nich?
Zwycięstwo pragmatyzmu jest niestety widoczne w Kościele. Zamykamy kościół, bo złodzieje kradną lichtarze. No to wymyślmy coś, żeby nie kradli, ale nie zamykajmy świątyń. Najłatwiejsze, najbardziej praktyczne rozwiązanie – założyć kłódkę, zaszklić, ograniczyć, zamknąć. Dwa lata temu chodziłem w godzinach popołudniowych po Moskwie i odwiedzałem małe cerkiewki w bocznych uliczkach. Wszystkie, dosłownie wszystkie, były otwarte. Było mało ludzi, ale zawsze ktoś czuwał. Każdy mógł wejść, pomodlić się, zapalić świeczkę. Inny przykład: dziś księżom opłaca się materialnie uczyć religii w szkole. Jednak za to „praktyczne” rozwiązanie płacimy bardzo wysoką cenę, gdyż księża wracają ze szkoły do parafii zmęczeni. Kościół nie może kierować się kryteriami praktycznych, ekonomicznych rozwiązań. Kard. Dziwisz żalił się kiedyś w liście pasterskim, że niektórzy księża zachowują się tak, jakby pracowali na umowę – zlecenie. To nie mowa o Stanach, ale o polskim Podkarpaciu.
Wielu z tych księży twierdzi, że spotyka się z wielką agresją ze strony uczniów.
Dzieci – także gimnazjaliści – to nie diabły, a księża to nie aniołowie. Zacznijmy od tego, że księża często nie są przygotowani do pracy pedagogicznej w szkole, niewiele też robią w czasie seminarium, aby się do tej pracy przygotować. Nie przejmują się zbytnio tym, że niedługo staną przed młodzieżą. Liczą często na autorytet księdza. Ale zapominają, jak to było kilka lat temu, kiedy oni sami siedzieli w ławkach szkolnych. Młodzież bywa dzisiaj trudna, ponieważ brakuje jej często oparcia w rodzinie.
Litowanie się nad księżmi, że to trudna praca, a z drugiej strony wieczne narzekanie na młodych nie jest żadnym rozwiązaniem. Biskupi, prowincjałowie, winni brać jednak pod uwagę i to, że nie wszyscy księża nadają się do katechezy. To nieraz dobrzy i gorliwi kapłani, ale jest w nich często tyle bezradności, braku odporności, że wysyłanie ich do zawodówek – to rzucanie na ring dla zawodowców, tylko że bez żadnego przygotowania. Dziś nie wystarczy przyjść do szkoły i powiedzieć: Jestem księdzem, proszę mnie słuchać.
Struktury Kościoła słabną, czynnik socjologiczno-psychologiczny w podtrzymywaniu indywidualnej wiary także, a na dodatek katolicy przyznają, że marzą o charyzmatycznym przywódcy, takim jak kard. Wyszyński czy Jan Paweł II.
Trzeba odróżnić wymiar socjologiczny od duchowego i mistycznego. W wierzeniach chasydów istnieje przekonanie, że świat istnieje i opiera się na świętości i modlitwie kilku sprawiedliwych, którzy są ludziom nieznani, na przykład na jakimś świętym szewcu w głuchej wsi, który naprawia buty. Myślę, że taka wiara jest nam dzisiaj szczególnie potrzebna.
Mocne osobowości, które mają przebicie społeczne i medialne, są nam także bardzo potrzebne. Nie wiem, czy w Polsce brakuje osobowości? Nie chcę szafować łatwymi opiniami. Ale to prawda, że jesteśmy medialnie mało widoczni. Osobowością we Francji był kiedyś kard. Jean-Marie Lustiger. Kiedy pojawiał się w wieczornym programie w największym kanale TV, przyciągał ogromną widownię. Jego następca André Vingt-Trois już taki nie jest. Pan dał, Pan wziął… W diecezjach są biskupi. Zakonnicy mają swoich przełożonych. Podziwiam nieraz ich prace. Ich troska o dobre administrowanie diecezją, prowincją jest w Polsce na wysokim poziomie. I gdybyśmy tego nie dostrzegali, bylibyśmy nieuczciwi. Brakuje może jednego – bardziej indywidualnego traktowania księży, bezpośredniej rozmowy z nimi. Jak na to znaleźć czas?
Do tego dochodzi potężna agresja ze strony mediów, forów internetowych, w których wieszczy się koniec Kościoła, śmierć chrześcijaństwa. Katolik czuje, że jest poza głównym nurtem, należy do skazanych na zagładę.
Ewangelia mówi, że kto żyje w ciemności, nienawidzi światła. Najpierw czyni się nieprawość, potem stwarza się ideologię, która mogłaby tę nieprawość usprawiedliwić. Nie należy się obawiać ideologii ludzi nieprawych, ale samej nieprawości. Ktoś odchodzi od żony i dzieci, rozbija się inną rodzinę, a potem stwierdza, że nikt nikogo nie skrzywdził, że miłość ma swoje prawa. To czysta ideologie. Jednak to nie ideologie nam zagrażają, a nieprawość, która je rodzi.
Postawa polskich biskupów z czasów PRL, choć nie wszyscy byli wybitnymi teologami uchroniła Polskę przed dechrystianizacją. Prosta wierność okazała się najbardziej owocna.
To prawda. Postawa biskupów w czasach PRL była nieugięta. Ale też nie idealizujmy, ponieważ po aresztowaniu kard. Wyszyńskiego w 1953 roku było chwilami boleśnie… Jednak równie ważna była wówczas ofiarność zwykłych ludzi, którzy gotowi byli ryzykować życiem wiele dla zachowania wiary. To oni stawali wokół krzyży i bronili ich. Zgodziliby się na śmierć, gdyby stosowano bolszewickie metody, jak miało to miejsce w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku w Związku Radzieckim. Biskup jest mocny mocą swoich wiernych. Diecezja jest święta świętością swoich kapłanów. Czasami przypisujemy zbyt wielkie zasługi jednostkom, a pomijamy zasługi tysięcy – milionów osób. Prymas Wyszyński był wyjątkowy, ale cóż zrobiłby sam dla Kościoła, gdyby nie rzesze wiernych, które stały za nim murem? Komuniści nie bali się jednostek. Jednostki miażdżyli. Oni bali się milionów. Kiedy w 1956 roku wbrew całemu zastraszaniu i propagandzie czasów stalinowskich Prymas zgromadził na Jasnej Górze milion ludzi, komuniści doskonale widzieli, że ich wpływy są ograniczone i nie mogą sobie pozwolić na wszystko.
Dziś statystyki pokazują spadek powołań, praktyk religijnych. Przywiązujemy większą wagę do liczb, do statystyk niż do jakości.
Ilość jest też ważna i nie wolno jej lekceważyć. Za każdą z liczb stoją konkretni ludzie. I nie jest obojętne, czy jest ich dwóch, dziesięciu czy tysiąc. Św. Ignacy był bardzo wrażliwy na powszechność dobra. Polecał swoim duchowym synom, żeby szli tam, gdzie dobro jest bardziej powszechne. Ignacy cenił duszpasterstwo ludzi możnych, ponieważ oni mają większy wpływ na wielu. Stąd obecność jezuitów na dworach magnatów, książąt, królów. Ksiądz nie może mówić, że liczby nie są ważne, gdy jego kościół świeci pustkami. Nie przychodzą ludzie do księdza? To niech ksiądz wyjdzie do ludzi. Dziś Kościół w Polsce powinien się niepokoić, że nie widać młodych twarzy na niedzielnych Mszach św., że jest ich mało. Chcemy trafić z Ewangelią do wielu, ale bezpośrednio zajmujemy się tymi, których Bóg nam daje. Rozmawiałem kiedyś z księdzem pracującym na Ukrainie, który jeździ do 15 katolików setki kilometrów, aby im odprawić Mszę św. To także ma głęboki sens, choć wymaga większej wiary księdza.
Czy obok innych kryzysów mamy też kryzys kapłaństwa? O odejściach z kapłaństwa nie publikuje się statystyk, ale czasem odchodzą znani duszpasterze.
Chwalimy się liczbami kleryków, którzy wstąpili do seminariów, statystykami wyświęconych księży, ale wstydzimy się podawać ilości księży, którzy zrezygnowali z pełnienia funkcji kapłańskiej. Ale ponieważ jeżdżę po Polsce, wiem, że w niektórych diecezjach wielu księży co roku występuje: od 2 do 10 i więcej. Jeśli chwalimy się, ilu kleryków wstąpiło, ilu księży wyświęciliśmy, to wydaje się rzeczą oczywistą podanie, ilu ich zostało po 5, 10, 15 latach. Może ujawnia się lęk przed sianiem defetyzmu? A może jest to obawa przed swoistym obnażeniem poziomu formacji? Atakowanie osób, które odchodzą, nie jest uczciwym rozwiązaniem. Porzucanie kapłaństwa przez księży młodych, od dwóch do dziesięciu lat kapłaństwa, stawia wielkie pytanie o styl formacji, o wzajemną kapłańską odpowiedzialność, o klimat moralny i duchowy środowiska kościelnego. To pytanie o motywację, dlaczego ci młodzi wstępują do seminarium, pozostają w nim, przyjmują święcenia, a potem porzucają kapłaństwo? Co nimi kieruje?
Czy te dane należy publikować?
Informacje te i tak są publikowane, bo Stolica Apostolska nie wstydzi się danych. Publikuje liczby księży, którzy zrezygnowali z kapłaństwa: ilu z nich poprosiło o przeniesienie do stanu świeckiego, a ilu nie zadało sobie nawet trudu, by o to poprosić. Jeżeli wikary odchodzi, cała parafia o tym wie, a ludzie i tak dalej chodzą do kościoła. Większe zgorszenie budzi podwójne życie księdza, którego świadkami bywają parafianie przez lata.
Czy – zdaniem ojca – potrzebna jest lepsza selekcja kandydatów?
Oczywiście. Pewne seminaria przyjmują jeszcze ludzi niemal prosto z ulicy, których zupełnie nie znają. To bardzo ryzykowne. Kandydatów do seminarium trzeba dobrze zbadać: Czego oczekują od seminarium? Czy chcą się zaangażować w formację? Szczególnemu badaniu winna podlegać motywacja, dla której proszą o przyjęcie do seminarium. Jeżeli maturzysta zgłasza się do seminarium i nie jest do niego przygotowany, trzeba poradzić mu, aby zaczekał, ale jednocześnie zaproponować mu duchową opiekę, wsparcie. Kiedy zbyt wielu młodych ludzi nieprzygotowanych do formacji przyjmujemy do seminarium, oni mają negatywny wpływ na seminaryjny klimat. O wiele więcej moglibyśmy zrobić w zakresie formacji, towarzysząc kandydatom do kapłaństwa przed ich wstąpieniem, rozbudowując swoiste proseminarium w rozproszeniu.
W okresie komunizmu słowaccy salezjanie mieli doskonale rozbudowaną strukturę duszpasterstwa powołaniowego i gdy padł komunizm, mieli w podziemiu ponad stu wyświęconych księży. Ale oni przyjmowali chłopców już w pierwszej – drugiej klasie liceum, organizowali dla nich cotygodniowe spotkania, regularnie z nimi rozmawiali. Każdy z nich miał swojego magistra. Jeżeli chłopak opuścił kilka spotkań, a nie miał usprawiedliwienia, spadał na pierwszy stopień formacji. Musiał się wykazać, że poważnie traktuje swoje zaangażowanie powołaniowe. A dziś – jak się wydaje – wielu młodych wstępuje na próbę. Szukają swojego miejsca w życiu. A może spróbuję w seminarium? To na ogół nie jest dobry pomysł. Traktują seminarium instrumentalnie. A seminarium nie jest od tego, aby najpierw rozwiązywać młodzieńcze problemy.
Ale z góry wiadomo, że pewna liczba nie doczeka święceń.
To oczywiste. Człowiek mimo wszystko jest tajemnicą. Bywają wypadki, że ani on sam siebie nie przeniknie, ani też inni nie potrafią go poznać. Jezuici mają bardzo precyzyjne narzędzia rozeznania duchowego, ale i ich klerycy występują, jak we wszystkich innych diecezjach i zakonach.
Jakie są najczęstsze powody wystąpień?
Powody te dobrze pokazuje książka „Porzucone sutanny. Opowieści byłych księży” ks. Piotra Dzedzeja. Już same tytuły nadane kolejnym wywiadom, które mają charakteryzować główny problem, mówią wiele: Buntownik, Nerwowo chory, Fajtłapa, Dzieciak, Gorszyciel, Mąż, Nieudacznik, Bezdomny, Homoseksualista. Takie problemy ma wielu księży. Odchodzą jednak ci, którzy nie umieją – nie chcą się z nimi zmagać. Kapłaństwo to szlachetny zamiar na życie; to wielka, wymagająca ofiary życiowa wyprawa. Gdy księża czasami narzekają, że muszą spowiadać, uczyć dzieci, głosić kazania, trzeba powiedzieć prosto: „Człowieku, ofiarowałeś się, rób wszystko, aby być konsekwentnym”. Ujmując odpowiedź krótko – najczęstszym powodem wystąpień z kapłaństwa jest zagubienie egzystencjalno-moralno-duchowe. Mężczyzna w takiej sytuacji czepia się różnych „desek ratunku”, więc może to być ukojenie w alkoholu, karierze, erotomanii czy szukanie oparcia w kobiecie.
Nie opiera się na Bogu, który wystarcza?
…i daje siłę człowiekowi żeby mógł walczyć, zmagać się.
Jest też trudność, która ma źródła we współczesnej kulturze. Wszechobecna erotyka, ciągłe mówienie o seksie.
Ujawnia się, gdy mężczyźnie brakuje silnej motywacji: wkorzenienia się w doświadczenie Pana Boga, prostej miłości do ludzi, miłości do kapłaństwa, które daje przecież okazję do zrobienia czegoś dobrego dla innych. Każdy ksiądz winien budzić i odnawiać w sobie te motywy. A jeśli ich brakuje? Ludzkie serce jest jak złodziej, przyklei się do byle czego. Na rekolekcjach zachęcam alumnów, aby budzili w sobie zdrową męską ambicję zrobienia czegoś dla ludzi. Nie wystarczy jedynie modlić się, uciekać w duchowość. Bóg, którego spotykamy na modlitwie, wysyła nas do ludzi. Wielcy święci, mistycy, byli ludźmi wielkich dobrych czynów.
To bardzo zgodne z tradycją św. Ignacego.
To zgodne z chrześcijaństwem. Na przykład św. Ojciec Pio, Marta Robin, św. Teresa z Lisieux, bł. Matka Teresa z Kalkuty. Ich modlitwa przekładała się na działanie. Nie wierzę, by ksiądz mógł doświadczać prawdziwej męskiej satysfakcji, zajmując się jedynie sobą i swoimi potrzebami. Mężczyzna ma potrzebę bycia oparciem dla innych, pomagania innym, wspierania ich w walce z trudnościami. Podobnie jest u kobiet. One potrzebują być matkami, dawać siebie. Jeśli zdrowa męska ambicja zrobienia czegoś dobrego dla ludzi jest w księdzu stłamszona, okaleczona, wtedy szuka surogatów, namiastek.
Często słyszy się opinię, że zniesienie celibatu ograniczyłoby liczbę odejść od kapłaństwa.
Ci, którzy tak twierdzą, powołują się nieraz na badania prof. Józefa Baniaka, ale one – w moim odczuciu – nie są wiarygodne, gdyż usiłują badać ludzkie intencje, najskrytsze pragnienia, zamiary, tęsknoty, a tych przecież nie da się matematycznie policzyć. Można je opisać w przybliżeniu i to z pewnym prawdopodobieństwem. Można co prawda usiłować policzyć same fakty, na przykład ilu księży miało intymny kontakt z kobietą, w jakim okresie życia. Ale i takie fakty też bardzo mało mówią, ponieważ nie podają, jakie były motywy, co było dalej. Ksiądz może prowadzić dalej podwójne życie, ale może też skruszyć się przed Bogiem i głębiej Go szukać, ponieważ głębiej zgrzeszył. Za dużo dzisiaj liczb w opisywaniu człowieka. Liczby nie przystają do duszy ludzkiej, do zakochania, miłości. Ponieważ brakuje prawdziwej sztuki, która ukazywałaby całą głębię człowieczeństwa, stąd tak chętnie sięgamy po liczby.
Baniak podaje, że wysoki procent księży tęskni za życiem rodzinnym. Jak to ocenić? Czy to, że zdrowy mężczyzna tęskni za małżeństwem, rodziną, ojcostwem, nie jest normalne? Dwuznaczne jest, gdy księża tęsknią za władzą, godnościami kościelnymi, pieniędzmi. Nie da zbadać się do końca źródeł owych tęsknot. Nie dowiemy się, dlaczego ktoś tęskni i jakie jest natężenie tęsknot. Gdy ksiądz wieczorem po ciężkiej pracy w szkole wchodzi do pustego mieszkania i pomyśli, że dobrze byłoby mieć rodzinę – czy to Baniak też ujmie w swoich badaniach? Przecież ksiądz tęskni. A gdzie Baniak umieścił motywy duchowe, religijne, które każą księżom owe tęsknoty ofiarować Panu Bogu? Biorąc za punkt wyjścia obiektywizm badań, są one bardzo dwuznaczne. Medialnie są natomiast chwytliwe. Oczywiście faktów, które da się opisać i policzyć, nie należy lekceważyć. Te mogą zawierać istotne informacje o księżach.
Stąd postulaty celibatu fakultatywnego. Argumentuje się, że mężczyzna 25-letni nie może wiedzieć, jak odnajdzie się wobec swojej seksualności.
To prawda. Nie tylko mężczyzna 25-letni bardzo mało wie nieraz o sobie i swoim reagowaniu, ale także ksiądz, który dziesięć lat potem występuje z kapłańskich szeregów. W moim odczuciu, to nie celibat jest problemem młodych mężczyzn, którzy wstąpili do seminarium, i to niezależnie od tego, jakie mają problemy emocjonalne czy seksualne. Problemem jest posłuszeństwo: Bogu, Kościołowi, własnemu sumieniu, biskupowi, przełożonym. Celibat to „pestka” przy posłuszeństwie. To posłuszeństwo jest decydujące dla całego kształtu życia księdza. Celibat łamią ci, którzy są nieposłuszni. Największym problemem w seminarium jest skryte życie na własną rękę. Wtedy wszystko może się zdarzyć. Wielkie pytanie: Jak pobudzić kleryków do wewnętrznej, duchowej aktywności, do ofiarnej miłości bliźniego? W seminarium jest wiele okazji do jej praktykowania. Po pierwsze, dawać świadectwo osobiste. A co dalej? To wymaga długiego rozeznania na poziomie seminarium, diecezji, kraju.
Czy wyobraża sobie Ojciec, że Kościół zmieni stanowisko wobec celibatu?
Proces łączenia celibatu i kapłaństwa trwał całe wieki. Sobór Trydencki uporządkował problem, zapisał w kanonach. Gdyby Kościół katolicki miał zrezygnować z celibatu, nie będzie to wcale proste. Tylko naiwni mogą myśleć, że wystarczy jeden podpis papieża. Łatwo Kościół rozbić, podzielić. Wszystko przecież w nim oparte jest na wolności. W wielu krajach zachodnich „lekkie decyzje” pewnych liturgistów posoborowych więcej w Kościele popsuło niż naprawiło. Ze zrozumieniem podchodzę do ludzi, którzy tęsknią za formami religijnymi, których doświadczyli w dzieciństwie czy w młodości. Nie można, ot tak, banalizować, lekceważyć tego, w co Kościół wrósł przez całe wieki i w co wrasta człowiek w ciągu całej historii swego życia. Nowoczesność – to nie jest kategoria ewangeliczna. Kościół ma być współczesny, ale nie według trendów kulturowo-medialnych ostatnich lat.
Łączenie kapłaństwa z celibatem jest praktykowane wśród księży diecezjalnych w Kościele prawosławnym czy u katolików obrządku wschodniego. Słyszymy o dobrych stronach takiego rozwiązania. Ale co stracimy, odchodząc od celibatu?
Wszystkie ludzkie rozwiązania mają dwie strony medalu. Jedni mówią o dobrych stronach żonatych księży, inni o dobrych stronach księży celibatariuszy. I tak trzeba mówić, bo taka podwójna jest tradycja Kościoła. Ale trzeba też mówić o „kosztach” w obu tych rozwiązaniach. A nade wszystko trzeba mówić o „powołaniu”, czego tak naprawdę Bóg chce od nas, dzisiaj. Jakie są znaki czasu, które świadczyłyby o tym, że Kościół winien zmienić swoją decyzję w sprawie dyscypliny celibatu? – Na pewno znakiem czasu nie jest owo nieustanne, do znudzenia, mielenie tego tematu przez media, także katolickie. To, że ludzie chętnie słuchają o księżowskim celibacie, wcale nie znaczy, że trzeba o nim ciągle gadać. Za mało mówi się o misyjności Kościoła, o ubóstwie na świecie, o urazach rasowych, narodowych, o wolności wewnętrznej itp.
Jaką wartość widzą wierni w celibacie?
Celibat daje kapłanowi wiarygodność, wzmacnia jego świadectwo wiary. Ksiądz daje wiernym czytelny znak, że gotów jest ze względu na Boga poświęcić wszystko, także to, co dla niego jako mężczyzny jest najcenniejsze – ludzką miłość, ojcostwo. To wielki, mocny znak. Stan życia w celibacie jest „wyższy”, ale nie w znaczeniu społecznej czy kościelnej godności, ale w sensie radykalniejszej służby. Wymaga więcej i właśnie dlatego Jezus mówi, że pojmują go tylko ci, którym to jest dane. Konsekwencją celibatu jest większa wolność, głębsza miłość. Ale taka wolność i miłość bardziej boli. W dyskusjach o celibacie zapominamy o łasce powołania.
Co robić w świecie, w którym ludzie wierzący mają świadomość, że są kontrkulturą wobec „głównego nurtu”, że płyną pod prąd?
Wrócić do najprostszych form modlitwy. W ostatnich latach na każdej niemal homilii zachęcam wiernych, choćby krótko, do uważnej codziennej modlitwy. Rano i wieczorem. Po prostu musimy się modlić. Wielu księży w czasie spowiedzi wypytuje szczegółowo o piąte, szóste czy siódme przykazanie, a nigdy nie pyta o pierwsze: „Słuchaj Izraelu. Pan Bóg nasz jest jedyny”.
Jeśli ktoś się nie modli, nie znajdzie w sobie siły do przestrzegania piątego, szóstego, i wszystkich innych przykazań. „Jeżeli Mnie miłujcie, zachowacie moje przykazania” – mówi Jezus. Na modlitwie uczymy się miłowania Jezusa. Modlitwa daje nam przejrzystość serca, która zaczyna się od elementarnej uczciwości. Modlitwa każe nam robić sobie rachunek sumienia z panowania nad naszymi emocjami, kontrolowania naszych namiętności. Każdy mężczyzna musi zmagać się z pokusą żądzy władzy, chciwości, stosowania przemocy, zmysłowości. To punkt wyjścia do poznawania, miłowania i naśladowania Jezusa. I to jest sednem życia chrześcijańskiego.
Co robić? Powracać do najprostszej ludzkiej życzliwości, do dzielenia się z innymi tym, co mamy; do współczucia, do troski o biednych. Dlaczego mówimy ciągle o celibacie, a tak mało – albo prawie wcale – nie mówimy o miłości do ubogich? Co jeszcze robić? Nabierać zdrowego dystansu (nie pogardy) do świata mediów, Internetu, konsumpcji, kłótni politycznych, aby się z nimi nie identyfikować. Gdy brakuje nam silnego oparcia w rodzinie, we wspólnocie czy w społeczeństwie, potrzebujemy większej wewnętrznej stabilności i samodzielności.
Rozmawiała Alina Petrowa-Wasilewicz
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.