Widziałem katechistów z maczetami… – rozmowa z misjonarzem w Rwandzie
27 marca 2009 | 15:47 | Ks. Jerzy Limanówka SAC/ ju. Ⓒ Ⓟ
Wojna domowa w Rwandzie zmieniła moją hierarchię wartości i inaczej spoglądam dziś na ludzi – mówi KAI ks. Jacek Waligórski, polski pallotyn. Owocem jego wrażeń i przemyśleń z tamtego okresu jest książka „To Ty, Emmo?”.
Ks. Jacek Waligórski jako jeden z nielicznych Europejczyków, przebywał w Rwandzie, gdy toczyła się tam bratobójcza wojna w 1994, w której zginęło ok. 800 tys. ludzi. Książka „To Ty, Emmo?”, wydana obecnie przez pallotynów w Polsce, jest wstrząsającym świadectwem przeżyć wojennych. Autor próbuje w niej również znaleźć odpowiedź, jak mogło dojść do tak wielkiej nienawiści między plemionami Tutsi i Hutu, które przez wiele lat żyły w zgodzie.
Misjonarz wyjechał do Rwandy w 1973 roku. W latach 1984-93 pracował w ówczesnym Zairze (obecnie Demokratyczna Republika Konga). Od lipca 1994 roku mieszka w Belgii.
KAI: Dlaczego Ksiądz zdecydował się na napisanie tej książki?
– Wydarzenia, których byłem świadkiem w Rwandzie przez trzy miesiące, począwszy od 6 kwietnia 1994 roku, nie dają mi spokoju. Jest to największy problem mojego życia: ciągle zastanawiam się, jak mogło dojść do straszliwej rzezi między ludźmi, którzy przez lata żyli spokojnie obok siebie.
KAI: Spokojnie? Przecież to nie była pierwsza wojna domowa w Rwandzie…
– To prawda. Jeszcze przed uzyskaniem niepodległości przez ten kraj (w 1962) dochodziło tam do walk między Tutsi a Hutu, z których najpoważniejsze były w roku 1950. Już w niepodległym państwie walki toczyły się w 1973, wkrótce po naszym przyjeździe i w 1990. Nigdy jednak nie były one tak krwawe jak w 1994 r. Inna sprawa, że każdy z tych konfliktów rodził fale uchodźców, które chroniły się w sąsiednich krajach, przygotowując się do zbrojnego powrotu.
KAI: Więc jednak napięcie było…
– Ale raczej na poziomie rządzących i partii politycznych. Przed 1994 w Rwandzie działało około 30 partii politycznych, które chciały zyskać poparcie, wykorzystując m.in. szowinizm plemienny. Oczywiście, wiedziano o bojówkach Tutsi, które po roku 1990 szkoliły się w sąsiednich krajach. Wiedziano o oddziałach Hutu – Interahawme (czyli wspólna walka) szkolonych w lasach Rwandy, ale nie sądzę, aby ktoś przewidywał, że może dojść aż to takiej katastrofy.
KAI: Jak to napięcie przekładało się na codzienne życie w parafii Księdza?
– W ogóle go nie było. W Kansi, podobnie jak w całej Rwandzie, przynależność plemienna była tematem tabu. Po prostu się o tym nie mówiło, choć wszyscy wiedzieli, kto z jakiego plemienia pochodzi. Często zdarzały się małżeństwa mieszane. W mojej parafii komendant policji narodowości Hutu miał za żonę Tutsi, podobnie generał pochodzący z mojej parafii też ożenił się z kobietą z Tutsi. Oba te plemiona współżyły, przynajmniej w mojej parafii, zgodnie.
KAI: Kim jest tytułowa Emma?
– Jest to postać autentyczna, chociaż w rzeczywistości nosiła inne imię. Postanowiłem zmienić je, gdyż uczyniłem jej małżeństwo z Josephem symbolicznym dla wszystkich udanych związków Hutu z Tutsi. Szczęśliwych małżeństw, które jednak nie wytrzymały ciężkiej próby konfrontacji plemiennej w 1994 roku.
KAI: Jak więc się rodziła nienawiść?
– Scenariusz w wielu miejscach się powtarzał. Najpierw była silna agitacja, nawet przez radio. Coraz więcej było doniesień, szerzonych m.in. przez wielu uciekinierów, o dokonywanych morderstwach. Napięcie rosło. Później w wiosce pojawiało się kilku bojówkarzy z Interahawne, którzy podburzali Hutu do wypędzania Tutsi z ich domów. Ci ostatni szukali schronienia w gminie, która ich jednak nie przyjmowała. Policjanci pilnowali, aby nie zostawali na terenie gminy. Wygnańcy kierowali się więc w stronę granicy lub do najbliższej parafii. Rzadko jednak chroniło ich to od zagłady.
KAI: A zatem Kościół ma piękną kartę heroizmu. Tymczasem nadal są wysuwane zarzuty pod jego adresem o wspieranie ludobójstwa…
– Dla mnie jest to czysta perfidia a wszelkie zarzuty pod adresem Kościoła i duchowieństwa są absurdalne. Oczywiście, że miejscowe duchowieństwo wywodziło się z Hutu lub Tutsi, więc nie można zaprzeczać, że dany kapłan utożsamiał się z tą czy inną grupą etniczną, ale to wcale nie znaczy, że pomagał w mordowaniu ludzi! Poza tym trzeba pamiętać, że podczas tej wojny domowej zginęło około stu księży i trzech biskupów. System oskarżania duchowieństwa był bardzo prosty. Proboszcz, u którego się chronili Tutsi, miał dwa wyjścia: albo wpuścić ich do kościoła, albo pozostawić na placu przykościelnym. Jeśli dał im schronienie w świątyni, siepacze wrzucali granaty do kościoła i wszyscy ginęli, więc proboszcz ułatwił morderstwo. W drugim przypadku, gdy pozostali na placu, byli mordowani maczetami i znów oskarżano proboszcza o sprzyjanie ludobójstwu, bo gdyby umożliwił schronienie w kościele, to być może bojówki by ich nie zaatakowały.
KAI: Niemniej zarzut, że ludobójstwo jest klęską ewangelizacyjnej działalności Kościoła, jest chyba trudniejszy do odparcia.
– Tak, to jest trudne do wyjaśnienia. Chrześcijanie stanowią około 60 proc. rwandyjskiego społeczeństwa, a więc mordercy byli również wśród nich. Jednakże mechanizm pobudzania ludzi do mordowania, budowania atmosfery nienawiści, był bardzo skomplikowany i trzeba go oceniać w kategoriach nie tylko moralnych, ale też psychologicznych bądź socjologicznych. Z drugiej strony znam wiele przykładów heroicznych aktów odwagi chrześcijan Hutu, którzy bronili Tutsi.
W naszej parafii na przykład kobieta Hutu adoptowała sierotę, dziewczynkę Tutsi. Znałem ich, gdyż dziewczynka, gdy podrosła, interesowała się wstąpieniem do zgromadzenia zakonnego. W czasie rzezi oprawcy zażądali od kobiety wydania dziewczyny, a gdy odmówiła, zginęły obie.
KAI: Jak zachowali się misjonarze?
– Zdecydowana większość wyjechała. Byli to przede wszystkim Francuzi i Belgowie, gdyż ze względu na zaszłości kolonialne byli oni szczególnie zagrożeni. Pamiętajmy, że zaraz na początku rozruchów zamordowano sześciu belgijskich żołnierzy, mimo że byli w mundurach ONZ. Oznaczało to realne zagrożenie dla Białych. Wszystkim misjonarzom wojska ONZ proponowały alternatywę: wyjeżdżacie teraz albo nie bierzemy za was odpowiedzialności. Na wyjazd nalegali też przełożeni poszczególnych zgromadzeń. Wypadki toczyły się tak lawinowo, że nikt nie widział możliwości ich zatrzymania, a więc nie było też sensu pozostanie na miejscu.
KAI: A dlaczego Ksiądz został?
– To były bardzo dramatyczne decyzje. Kiedy stało się jasne, jakie rozmiary osiąga przemoc w kraju i nie ominie ona też naszej parafii, zarówno moi przełożeni w Polsce i w Rzymie, jak i przedstawiciele ONZ i innych światowych organizacji charytatywnych, mocno nalegali, abyśmy wyjechali do Burundi. Pojechałem nawet pożegnać się z biskupem. On z kolei prosił, abym został. Podkreślał, że sama nasza obecność może wpłynąć na łagodzenie konfliktu. Byłem w rozterce. Wracając do parafii postanowiłem, że ostateczny wybór uzależnię od swego współbrata, ks. Henryka Cabały: Razem zostajemy lub wyjeżdżamy. Po powrocie, nim się jeszcze odezwałem, już przy bramie, ks. Henryk oświadczył, że zostaje. Na terenie parafii było już sporo uchodźców i po prostu powiedział: „Jacku, musimy się nimi zająć”.
KAI: Na czym polegała w tej sytuacji wasza praca?
– Przede wszystkim trzeba pamiętać, że parafia w Rwandzie wygląda inaczej niż w Polsce. To nie jest kościół, plebanijka i mały ogródek. W Rwandzie parafia to jest dość duży teren, ogrodzony, z licznymi budynkami: są tam oczywiście kościół, plebania, ale też sale katechetyczne, magazyny, warsztaty. Na terenie takiej parafii zmieści się nawet kilka tysięcy ludzi. Ponieważ poprzedni rok nie był urodzajny, otrzymaliśmy od różnych organizacji dużą pomoc żywnościową. Magazyny mieliśmy pełne. Głód nam nie groził. Woziłem rannych, którzy do nas docierali, do szpitala, ale stawało się to coraz trudniejsze z powodu częstych kontroli na drodze. No i w końcu mieliśmy nadzieję, że akurat w naszej parafii wypadki potoczą się inaczej niż w całym kraju.
KAI: Ale się nie potoczyły?
– Niestety nie. Atak na parafię nastąpił 19 kwietnia. Na samym tylko placu kościelnym zamordowano ponad tysiąc ludzi. Nas samych, ponieważ na plebani nie znaleźli żadnych Tutsi (a byli), oszczędzili.
KAI: Co było potem?
– Oczywiście, szok i przygnębienie. Ale nie można było się temu poddawać, gdyż szybko trzeba było pochować pomordowanych, aby nie wybuchła epidemia. Oburzało nas to, że żywnością, którą mogliśmy karmić uchodźców, musieliśmy przekupywać morderców, aby grzebali swoje ofiary. Sami nie byliśmy w stanie tego zrobić. Wkrótce też w ludziach tych, gdy otrząsnęli się z amoku zabijania, budziło się sumienie. Przychodzili do nas z pytaniami, czy Bóg im to odpuści. Zdecydowaliśmy obaj, że do czasu decyzji biskupa, nie będziemy odprawiali Mszy św. w kościele, jedynie przebłagalne nabożeństwa Słowa. W parafii pozostaliśmy trzy miesiące.
KAI: Dlaczego wyjechaliście właśnie wtedy, gdy wszystko wracało do normy?
– No, nie było tak prosto. W obronie eksterminowanych Tutsi stanęło wojsko tego plemienia, które szkoliło się poza granicami kraju. Stopniowo od północy zajmowało ono Rwandę. Sytuacja się odwróciła. Teraz Hutu byli prześladowani. Kroczące wojsko pchało przed sobą na południe kolejną falę uchodźców. Gdy Tutsi byli już niedaleko Kansi, do naszej parafii przybyły zakonnice, wśród których oprócz misjonarek, były siostry pochodzenia zarówno Tutsi, jak i Hutu. Za wszelką cenę, jak najszybciej, chciały się dostać do Burundi. Ofiarowałem im swoją pomoc w transporcie. Nasz konwój został jednak zatrzymany. Żołnierze byli bardzo rozdrażnieni. Chyba zdawali sobie sprawę, że wkrótce będą musieli odpowiedzieć za swoje zbrodnie. Wszystkim nam, na tej drodze, groziła egzekucja. Cudem się uratowaliśmy. Ich pogróżki, że przyjdą na parafię policzyć się z nami, wziąłem bardzo poważnie. Okrężną drogą, jak najszybciej, wróciłem do parafii, zabrałem ks. Henryka i wyjechaliśmy do Burundi. Wiem, że wieczorem Kansi zajęło wojsko Tutsi, ale nie mogliśmy tak długo czekać. A zresztą, kto wie, jaki byłby scenariusz po ich przybyciu…
KAI: Kiedy Ksiądz wrócił do parafii?
– Po dwóch latach. Bardzo wzruszające było dla mnie spotkanie z burmistrzem, Charlem, którego ukrywałem na plebani w czasie mordów. Przyszedł ze swoją dwuletnią córeczką Wiktorią. Pokazując ją, powiedział: „To jest Twoja Wiktoria, Księże”. Oczywiście, była to gra słów.
KAI: Ale do pracy duszpasterskiej w Rwandzie już Ksiądz nie wrócił…
– Nie. Mam pewną blokadę psychiczną. Ja przecież tych ludzi znam. Poświęciłem im wiele lat swojego życia kapłańskiego, a mimo to byli zdolni to takich okrucieństw. Widziałem przecież z maczetą w ręku katechistów, którzy wcześniej rozdawali komunię św. Nie byłbym w stanie teraz, patrząc im w oczy, mówić o miłości. Nie wiem poza tym, czy i oni chcieliby mnie słuchać, mając świadomość, że byłem świadkiem ich upadku.
KAI: Co więcej wiemy po 15 latach o przyczynach tej wojny?
– Niewiele. Dalej poruszamy się w sferze hipotez i przypuszczeń. O jednym jestem przekonany. Nie tylko sami Rwandyjczycy są winni tej rzezi. Byli wyraźnie manipulowani z zewnątrz. Oczywiście, mam swoje teorie, ale nie chcę o nich mówić, bo jest to polityka, od której się dystansuję. No i są to hipotezy.
KAI: Czy może się to powtórzyć?
– Niestety tak, a nawet jestem wręcz o tym przekonany. Dlaczego? Nie chciałbym o tym mówić, bo to dalej są tylko hipotezy i polityka.
KAI: Co w życiu Księdza zmieniły te wydarzenia?
– Wszystko. Przede wszystkim hierarchię wartości. Trzy miesiące życia w ciągłym zagrożeniu sprawiło, że wiele spraw egzystencjalnych, do których normalnie przywiązuje się wagę, dla mnie straciło znaczenie. Patrzę na życie zupełnie pod innym kątem. Inaczej spoglądam też na człowieka. Widziałem go upodlonego, opętanego nienawiścią i jednocześnie byłem świadkiem wielu heroicznych gestów. To musiało zostawić ślad.
KAI: Na początku lat osiemdziesiątych Kibeho, niedaleko Księdza parafii, było miejscem objawień Matki Bożej, która przestrzegała przed nieszczęściem. W roku 2001 Kościół je uznał. Jak Ksiądz odbierał te objawienia?
– Początkowo z niedowierzaniem. Bardzo mocno krytykowali je misjonarze francuscy i belgijscy. Przychodziło jednak dużo ludzi, by uczestniczyć w kolejnych objawieniach. Ja sam byłem na jednym z nich. Trochę mnie szokowało, że osoba widząca prosiła Matkę Bożą o źródło, by… nie musiała chodzić daleko po wodę. Wydało mi się to zbyt przyziemne i budziło wątpliwości co do wiarygodności. Wkrótce jednak wizjonerka zaczęła powtarzać słowa Maryi o miłosierdziu i wezwania do modlitwy.
Po rzezi w naszej parafii, gdy zgromadzili się ludzie na modlitwie ekspiacyjnej, ks. Henryk gdzieś znalazł taśmę z nagraniem słów widzącej w czasie objawienia. Dla wszystkich było wstrząsem, gdy usłyszeli, że już 10 lat wcześniej Matka Boża mówiła o śmierci prezydenta, o rzekach spływających krwią. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że Bóg ostrzega, daje czas do opamiętania, ale ludzie z tego nie korzystają.
Książkę „To ty, Emmo?” można zamówić Sekretariacie Misyjnym SAC, ul. Wilcza 8; 05-091 Ząbki; e-mail: biuro@sekretariat-misyjny.pl.
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.