Krzysztof Żurowski dla KAI o tworzeniu filmów religijnych
18 sierpnia 2017 | 12:01 | Warszawa / Tomasz Królak i Dorota Abdelmoula / bd Ⓒ Ⓟ
– Twórca chrześcijańskich filmów jest niczym – uważa znany reżyser Krzysztof Żurowski. W rozmowie z KAI twórca m.in. filmu dokumentalnego „Tango Franciszka” podsumowuje swoje liczne dokonania filmowe i 27-letnią współpracę z Redakcją Programów Katolickich TVP.
KAI: Jest Pan uczniem Krzysztofa Kieślowskiego i Krzysztofa Zanussiego. Jak wspomina Pan nauki pobierane u mistrzów?
Krzysztof Żurowski: U Krzysztofa Zanussiego byłem asystentem, od niego nauczyłem się fantastycznej rzeczy: kiedy miałem poczucie, że coś wiem, robił mi burzę mózgu, z której wyłaniała się moja niewiedza. To mnie mobilizowało i ćwiczenia, do których mnie zachęcał, jeszcze zanim rozpocząłem szkołę filmową, do dziś procentują.
Kiedy byłem w szkole filmowej, Zanussi realizował amerykańsko – włoski film biograficzny o Janie Pawle II pt. „Z dalekiego kraju” i zabrał mnie na zdjęcia do Kalwarii Zebrzydowskiej. Dostałem „swojego” operatora i robiliśmy portrety dziadów, pielgrzymów, którzy przyszli do sanktuarium, by wziąć udział w misterium kalwaryjskim i pełnili rolę statystów.
Byłem zaskoczony, że Zanussi mnie – facetowi, który jest dopiero na pierwszym roku szkoły filmowej – powierzył operatora, któremu ja mówiłem, co ma zrobić, a który okazał się potem moim profesorem od sztuki operatorskiej. Zanussi dał mi zadanie bardzo odpowiedzialne, a takie zaufanie bardzo mnie mobilizowało.
Z kolei Krzysztofowi Kieślowskiemu, który był moim wykładowcą, pokazałem kiedyś jedną z moich etiud przygotowywanych na uczelni – godzinny materiał dokumentalny. Pamiętam, że po obejrzeniu – milczał. Szliśmy korytarzem łódzkiej Wytwórni Filmowej, zdawało mi się, że z 5 km! We mnie rosło napięcie, a on wreszcie powiedział: panie Krzysztofie, wiele widziałem bardzo złych materiałów i w zasadzie z każdego złego materiału da się wybrnąć dobrym montażem. Ale czegoś tak złego nie pamiętam. To był dobry zastrzyk, który mnie zmobilizował: już poza budżetem dokręciłem z kolegami parę ujęć i udało nam się „spaść na cztery łapy”, a potem była „Ambrozja”.
Pamiętam też, jak kiedyś przez kilka miesięcy nie potrafiłem sformułować Kieślowskiemu oczekiwanego przez niego tematu mego filmu. Poszedłem do niego do mieszkania na konsultacje. Pamiętam, że zabrał mnie do magla, a ja po drodze długo, na różne sposoby próbowałem mu opowiedzieć o moim bohaterze, prześladowanym, więzionym przez SB, uczestniczącym w głodówkach w kościołach. Wreszcie dodałem, że czerpał siłę z wiary, a Kieślowski przerwał mi i powiedział: siła z wiary – oto właśnie sformułował pan temat swojego filmu. Miał dar wynajdywania tematów w chaosie i nauczył mnie, jak je formułować: poprzez rozmowę, opowieści, konfrontacje. Nawet w drodze do magla.
To maglowanie dotyczyło także sposobu nauczania: zadawał mnóstwo pytań, sprawdzał moją wiedzę, (jeszcze groźniejszy w tym był Zanussi) dosłownie: maglował mój umysł i pokazywał, jak wiele muszę się nauczyć. Imponowało mi, że Kieślowski był przy tym wszystkim niezwykle ludzki. Pamiętam, jak w stanie wojennym chciał podarować mi buty, bo jego córka zauważyła, że moje były dziurawe. Niestety były za małe (śmiech).
Jak te doświadczenia pomogły i nadal pomagają w tworzeniu kina religijnego?
– Zaczynałem swoją karierę od pracy w gdańskim Video Studiu Mariana Terleckiego, który wypatrzył mnie na festiwalu filmowym w Niepokalanowie. A w tamtych czasach projekcje filmów w Niepokalanowie odbywały się w skromnych warunkach, ale towarzyszyły im burzliwe długie dyskusje: skakaliśmy sobie do oczu, bardzo dużo korzystaliśmy z tych rozmów. Potem było Ziarno dla TVP z genialnym ks. Drozdowiczem. Robiliśmy wtedy ( początek 90 lat) na wariata, bez nadzoru, szalone programy. Ks. Wojtek dostał dwa Wiktory! Wydawałoby się, że wtedy czasy dla programów katolickich nie były przyjazne.
Ujmuje mnie, że za czasów moich debiutów, czyli pod koniec lat 80., nie było łatwo zrobić filmu na temat wiary. A ja jedynie to chciałem robić. Pamiętam, że zafascynowałem się publikacją o św. Faustynie „Prawo do Miłosierdzia” Marii Winowskiej, którą przeczytałem z wypiekami. Chciałem zrobić film o Faustynie. Kieślowski powiedział, że to świetny temat: film o osobie, która wie więcej od innych i jest z tego powodu prześladowana. Poszedłem ze scenariuszem do Edwarda Żebrowskiego, a on zapytał: proszę pana, czemu się pan tak ogranicza i ciągle robi tylko filmy o wierze? Żebrowski był dla mnie autorytetem, więc odłożyłem na bok ten scenariusz, ale do dziś tego żałuję. Potem powstał doskonały filmy fabularny o Faustynie i miałem poczucie, że może ten mój pomysł był jakąś iskiereczką, która przyczyniła się do jego powstania.
W TVP 1 robiliśmy z koleżankami (Ulą Pruską i Elą Ruman ) rodzinny program ‘My, wy, oni” przez wiele lat . One bardzo zdolne dziennikarki i do tego obie po studiach teologicznych na ATK. Dużo nauczyłem się szczególnie od Uli, która głęboko siedzi w Kościele. Ula robiła dużo ważnych i potrzebnych programów prolife. Czasem miałem szansę jej pomagać. Nauczyłem się od niej, jak niezbędne są głębokie świadectwa chrześcijan oraz jak mówić ciekawie i wprost o Jezusie i Kościele w telewizji.
Dziś „modne i fajne” jest krytykowanie Kościoła i często nie wiadomo, czy jeśli – na przekór tej modzie – zrobi się film religijny, to należy się tego wstydzić, czy nie. Dziś powstaje wiele filmów o tematyce religijnej: jak choćby „Dwie Korony” o św. Maksymilianie Kolbe, „Zerwany kłos” produkcje z rozmachem, wysokobudżetowe, produkowane także na Zachodzie i są one dostępne w dystrybucji kinowej. To zaskakuje. Pozytywnie.
A nie zaskakuje Pana, że jednak po 1989 r. rozmył się pewien zamysł? Że tym projekcjom nie towarzyszą już tak burzliwe i twórcze dyskusje, jak kiedyś, gdy projekcje organizowano nie w kinach, ale w salkach parafialnych?
– Są dziś dobre festiwale, jak choćby „Kino z duszą”, ale rzeczywiście, brakuje dyskusji wokół filmów religijnych. Nie wiem z czego to wynika, ale sam doświadczam, że kiedy zostawia się przestrzeń na dyskusje, to one przybierają bardzo ciekawy obrót, często dla dobra Kościoła, i przeciągają się poza zaplanowane ramy czasowe. Mnie osobiście interesują tematy przemiany, nawróceń, zaskoczeń mistycznych… Ostatnio brałem udział w debacie na festiwalu ‘Nurt’ w Kielcach, która sprawiła, że na nowo zacząłem zastanawiać się nad swoim filmem, który był tam prezentowany. Potrzeba debaty jest niewątpliwie duża, a i współczesne filmy religijne zachęcają do dyskusji – trzeba tylko ją podtrzymać.
Nie brakuje Panu Kieślowskiego we współczesnym kinie? Który, tak, jak w „Dekalogu”, wplatałby metafizykę w opowieść o codzienności? Czy nasze czasy nie domagają się swojego Kieślowskiego, który opowiedziałby o współczesnym poszukiwaniu wiary i potyczkach duchowych?
– Notabene jestem teraz zaangażowany w projekt filmowo-muzyczny „Dekalog” Radka Grabowskiego, przedsiębiorcy i wizjonera, który zaangażował światowych artystów z różnych krajów do nagrania płyty zainspirowanej dziesięciorgiem przykazań. Są też znani polscy muzycy np. Darek Malejonek, Robert Friedrich, Michał Lorenc, Marcin Pospieszalski, Andrzej Lampert. Kręciłem nawet na Synaju także Marka Kamińskiego (podróżnik). I widzę, że ten skromny młody przedsiębiorca, który wcześniej nie miał nic wspólnego z filmem, odczuł potrzebę zrealizowania tak ambitnego projektu muzyczno-filmowego. Takie przykłady inspirują.
Gdyby miał Pan możliwość zrobienia trzech filmów dokumentalnych, jakich tematów by dotyczyły?
– Marzę o międzynarodowej produkcji o księdzu SS-mannie, z którym nie zdążyłem porozmawiać za jego życia. To niezwykły temat o tym, jak modlitwa chroni człowieka.
Kolejnym moim marzeniem, od czasu, kiedy zainteresowałem się papieżem Franciszkiem i zrobiłem w Buenos Aires film „Tango Franciszka” z papieską siostrą i jego przyjaciółmi, jest film o tzw. uwikłaniu kard. Bergolio w sprawę junty wojskowej. Udało mi się zrobić wywiad z Nello Scavo, autorem książki pt. „Lista Bergoglio”, która podejmuje ten temat. To niezwykła historia o przyszłym papieżu, który zorganizował podziemną siatkę jak za czasów AK: przewoził ludzi w bagażnikach, załatwiał fałszywe dokumenty, by ratować ludziom życie itd. Chciałbym porozmawiać ze świadkami tych wydarzeń.
Marzyłem też, by zrobić opowieść o rodzinie Krypajtisów, których córka Joanna (polska Marta Robin), wierzę, że zostanie beatyfikowana. Także film o ks. Danielu, karmelicie, który jako Żyd ocalał z Holokaustu dzięki zakonnicom. Choć to powinny być filmy fabularne, a ja od tego gatunku na razie odszedłem, poświęcając się przez ostatnie lata pracy nad dokumentami i programami w Redakcji Programów Katolickich TVP.
Na ile tworzenie dokumentów o tematyce chrześcijańskiej jest literalnym podążaniem za prawdą, a na ile odgrywaniem pewnej rzeczywistości?
– Odpowiadając, chciałbym się odwołać do mojego doświadczenia współpracy ze środowiskiem „Wiary i Światła”. Przygotowałem jako student reżyserii scenariusz o osobach z upośledzeniem umysłowymi, o tym, jakie mają dobre serca, głęboką wrażliwość, jak bardzo są lepsi od nas. Dałem go Zanussiemu, zadowolony, bo temat był pionierski, a on zapytał: czy pan zwariował? Na początku filmu chce pan wyłożyć, że to są ludzie o wielkiej głębi? Przecież widz sam ma dojść do prawdy. Ona ma wyniknąć z filmu. Czy pan nie rozumie, że film jest taką grą z widzem?
Nauczyłem się, ciągle się uczę, by nie robić filmów z tezą, ale by stawiać w nich pytania. Żeby pokazać prawdę, musi być też kontra. Dobry film ma poruszać umysły, nie tylko informować. Trochę, jak advocatus diaboli, który w toku procesu beatyfikacyjnego wyławia wątpliwości i zawczasu je analizuje.
Z czego jest Pan najbardziej dumny?
– Np. z filmu „Tango Franciszka”, który powstał przy okazji mojego wyjazdu telewizyjnego na Światowe Dni Młodzieży do Rio de Janeiro, gdzie zrobiłem materiały do programu „My, wy, oni”. Kiedy wracałem po trzech dniach zdjęciowych z Brazylii, poprosiłem kierownika produkcji, by zabukował mi bilet powrotny przez Buenos Aires. Międzylądowanie trwało 9 dni. A ja jestem dumny, że zrobiłem dzięki temu pierwszy poważniejszy film dokumentalny o Franciszku. W „Wiadomościach” mówili, że papież się wzruszył.
Dumny jestem też z mojego filmu „Raban Miłosierdzia” o ubiegłorocznych Światowych Dniach Młodzieży, który ma duży potencjał duszpasterski, pokazując nie tylko emocje młodzieży, ale też siłę tego, co mówił papież, dzięki kontekstom, jakie stwarzali młodzi. Pytaliście na czym polega mój „geniusz” (śmiech)… polega na tym, że prowadzi to wszystko Duch Święty, a pomaga doskonały operator i montażysta (śmiech).
Prawie co roku dostaję jakieś nagrody, także na festiwalach międzynarodowych. W tym roku dostaliśmy za aż trzy odcinki programu rodzinnego „My, wy, oni” TVP 1 główną nagrodę na festiwalu filmowym „Losy Polaków”.
A czy ma Pan ulubionego czy też najważniejszego bohatera swoich filmów?
– Najważniejszym jest Duch Święty i Jezus Chrystus w ludziach. A jeśli chodzi o bohaterów fabularnych, to chętnie wspominam cykl filmów o świętych, czyli o ludziach, którzy przeszli przemianę i wielką walkę wewnętrzną. Zaangażowałem do tego o. Leona Knabita z Tyńca, który odgrywał sceny opowiadające o kolejnych bohaterach. To fantastyczny człowiek, niezwykle elastyczny i zarazem zdyscyplinowany.
Kiedyś graliśmy scenę, w której szedł w habicie w stronę Wisły i, na moje hasło, miał się zatrzymać na brzegu. Nie zawołałem, bo razem z operatorem zapatrzyliśmy się w piękne ujęcie. Patrzę: a o. Leon wchodzi do wody! Zatrzymał się w rzece, dopiero, gdy krzyknąłem, choć gotów był wejść głębiej, aż po kaptur. Zresztą, o samym o. Leonie zrobiłem też kolejny film „Ojciec Leon – Bloger dusz”, w którym zgodził się poddać bardzo ostrej krytyce, odpowiadając na zarzuty „hejterów”, komentujących jego blog. To film, który zainspiruje każdego. Nie wiem, kiedy będzie emitowany w TVP. To nie ode mnie zależy.
Wspominał Pan, że dziś część osób wstydzi się, niesłusznie, tego, że robi filmy chrześcijańskie. A czego tak naprawdę powinien się wstydzić twórca chrześcijański?
– Każdy człowiek powinien się wstydzić grzechu. Niezależnie od wyznania. Znam nawet muzułmanów i Żydów ortodoksyjnych, którzy się ich wstydzą. Czasem pytam siebie, czy nie jestem zbyt leniwy, nie walcząc o siebie, tak jak ostatnio, kiedy zlikwidowano w TVP 1 nasz rodzinny program „My, wy, oni”, co wcześniej paradoksalnie, nie udało się nawet środowisku gender. Za poprzedniego szefostwa byliśmy czasem mocno spychani, bo za bardzo broniliśmy życia i rodziny. Nasz program był chyba 15 lat na antenie TVP 1. Był bardzo mocno ewangelizacyjny. Kiedyś uratowaliśmy samobójcę i wiele małżeństw. Można go jeszcze zobaczyć, ale tylko w internecie (www.mywyoni.tvp.pl). Czy to dobrze, że nie poskarżyłem się prezesowi Kurskiemu? Czy to dobre dla Kościoła? Ktoś powiedział mi: „Już czas na głodówkę”. Zapytałem go: „moją? z braku pieniędzy?” Odpowiedział: „Głodówkę przed gmachem TVP albo …”. ( śmiech).
A co jest dla Pana największą nagrodą?
– Możliwość robienia filmów i reportaży to dla mnie największa nagroda w zawodzie. Kiedyś cieszyłem się z nagrody Grand Prix w Niepokalanowie za „Powiew nad Europą – TAIZE” – film z czasu zburzenia muru berlińskiego. Na drugi rok też Grand Prix za „Prześladowanie Kościoła na Białorusi”. Za pieniądze otrzymane w ramach wyróżnienia kupiłem rower górski, który mi ukradziono w ciągu trzech następnych dni. Odtąd jeżdżę „składakami”. Za to pamiętam, że podczas projekcji mojej etiudy fabularnej „Ambrozja” (pod opieką Kieślowskiego) w Niemczech Zachodnich, stałem na końcu w dużej sali kinowej i słyszałem, jak amerykańcy widzowie komentowali go mówiąc, że jest fantastyczny. Dla mnie największą nagrodą było to, że ludziom się podobało.
W USA film o św. Andrzeju Boboli oglądało w plenerze 5 tys. widzów, stojąc na deszczu. Kiedyś wygrałem też staż filmowy w Dallas. Powiedziano mi, że powinienem pojechać minimum na pół roku. Kiedyś marzyłem o wyjeździe do Holywood, ale wówczas powiedziałem: jak to? Mam żonę, dziecko i mam ich zostawić? Wytargowałem się i pojechałem jedynie na 3 miesiące. I bardzo wiele się tam nauczyłem. W Polsce, wówczas, dziennikarz nie dotykał kamery. Tam dostaliśmy wielkiego sprzęt i nauczyłem się, że nawet producent biega z nim po krzakach, jeśli jest taka potrzeba. Albo nosi z nami dekorację – ten wielki holywoodzki producent.
Wspominał Pan, że programu „My, wy, oni” nie ma już w ramówce TVP. Zatem, czym teraz się Pan zajmuje?
– Sieję, sieję ziarno np. szukam tematów filmowych, piszę scenariusze oraz angażuję się społeczne w kilka bardzo ciekawych projektów młodych ludzi. Poza tym szukamy producenta i sponsora, by dokończyć super film, projekt filmowy „Dekalog”.
Zainwestowałem 27 lat, pracując głównie dla Redakcji Katolickiej TVP, co pozwoliło mi zdobyć i rozwinąć moje kwalifikacje, także ostatnio u nowego kierownika tej redakcji, ks. Macieja Makuły. Nie tylko ja, jeden z „dinozaurów” zostałem pozbawiony pracy. Mam nadzieję, że to jest jakiś Boży plan, choć trudno mi go zrozumieć.
Dziękujemy za rozmowę.
Rozmawiali Tomasz Królak i Dorota Abdelmoula
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.