Z Wadowic do świętości – rozmowa z kolegą-ministrantem św. Jana Pawła II
18 listopada 2020 | 18:43 | Waldemar Piasecki (KAI Nowy Jork) | Nowy Jork Ⓒ Ⓟ
„Jan Paweł II, którego stulecie urodzin w tym roku obchodzimy, jest w oczach zwykłych ludzi świętym nie dlatego, że czynił spektakularne cuda, ale dlatego, że oni odnajdywali w nim samych siebie i to ich podnosiło i uskrzydlało Ks. Edward Zacher, który skierował go ku kapłaństwu z tego najbardziej byłby dumny” – mówi w rozmowie z KAI ks. Antoni Zemuła, pallotyn, wikariusz nowojorskiej parafii św. Franciszki de Chantal.
Waldemar Piasecki (KAI): Stulecie urodzin Karola Wojtyły wydaje się dobrym motywem rozmowy z jego krajanem i kolegą-ministrantem u tego samego proboszcza księdza infułata Edwarda Zachera. Nie sądzi Ksiądz?
Ks. Antoni Zemuła: Muszę od razu sprostować. Karol Wojtyła był ministrantem u księdza Edwarda dużo wcześniej niż ja. Nie zmienia to jednak faktu mojej wielkiej dumy. Oczywiście ks. Zacher przeżył coś o wiele bardziej wzniosłego. Promocję swego ucznia na: ministranta, księdza, biskupa, arcybiskupa, kardynała i papieża, a potem uczestniczenie w ingresie na tron Piotrowy swego wychowanka i przyjmowanie go w rodzimej parafii jako Ojca Świętego. Nic piękniejszego nie może się przydarzyć! W historii Kościoła, o ile wiem, było to udziałem tylko jego. To wspaniała karta katolicyzmu w Polsce, historia o wymiarze epickim czy jakby to współcześnie i po amerykańsku ująć: godna Hollywood.
KAI: Należy Ksiądz do bodaj najbardziej elitarnego klubu na świecie: wadowickich ministrantów „od księdza Zachera”, którzy są dziś kapłanami. Najdalej na drodze Kościoła zaszedł ministrant Karol Wojtyła. Ksiądz od 28 lat w pallotyńskiej misji w Ameryce, Australii, i znów Ameryce. Ilu was jeszcze jest?
– Ktoś wymienił liczbę ośmiu. Nie podłożyłbym jednak za to głowy. Moim zdaniem jest nas więcej, ale nie więcej niż kilkunastu. Niestety to jest już zbiór zamknięty.
KAI: Ks. Zacher to w rzeczy samej postać niezwykła, jakby nieco pomijana w biografii Karola Wojtyły…
– Niesłusznie, bo to on uformował Karola Wojtyłę do kapłaństwa. Ks. Edward urodził się w 1903 roku, a zmarł w 1987 r. po 60 latach służby, niemal od samego początku, przebiegającej w Wadowicach. Na jego pogrzeb 16 lutego tegoż roku przybyły tysiące ludzi. Liturgię koncelebrował w asyście biskupów kardynał Franciszek Macharski. Specjalne posłanie skierował do zgromadzonych Jan Paweł II. Pisał, że z atmosfery ducha i życia rodzinnej parafii wadowickiej tworzonej przez księdza doktora, zrodziło się Wojtyłowe powołanie kapłańskie. Zaś w Sodalicji Mariańskiej, prowadzonej przez ks. Zachera, pogłębiał miłość do Bogurodzicy i Kościoła i tam „uczył się świadomego i czynnego apostolstwa”. Papież chylił czoło przed inteligencją, sercem i charyzmatem żegnanego kapłana. Podkreślał, iż wspaniale służył Kościołowi w duchu żywej wiary, tak w okresie dynamicznej i porywającej aktywności, jak i cierpieniem ostatnich lat życia. Ojciec Święty pięknie żegnał mistrza swojej młodości.
KAI: Nie ma zatem przesady w eksponowaniu roli ks. Zachera w życiu Jana Pawła II ? Czy bez niego nie byłoby księdza Wojtyły?
– Skoro sam papież, a teraz święty tak twierdził, to nie trzeba tego kwestionować. Ja bym użył porównania, że w rodzinach sportowych często wychowują się sportowi następcy, w lekarskich – lekarze itd. Plebania parafialna Ofiarowania Najświętszej Marii Panny była dla Lolka Wojtyły drugim domem. Bywał tam parę razy dziennie i rozmawiał z ks. Zacherem, przyjacielem ojca, na przeróżne tematy. On uczył go religii, ministrantury, a potem wciągnął do parafialnego kółka teatralnego. Wojtyła „wyniósł” kapłaństwo z domu, tak jak trener polskiej reprezentacji piłkarskiej Kazimierz Górski „wyniósł” z domu futbol. Oczywiście zmieniały się potem drużyny i stadiony, ale bez Wadowic i trenera-wychowawcy ks. Zachera ta dalsza gra, na mistrzowskim już poziomie, nie byłaby możliwa.
KAI: Ksiądz jest z tej samej drużyny, od tego samego trenera.
– Jestem wadowiczaninem. Tu się urodziłem w 1952 roku. Stąd pochodził mój ojciec. Moja mama z kolei to repatriantka z okolic Nowogródka. Mieszkaliśmy przy ulicy 1 Maja 47 (obecnie ul. Lwowska), kilkaset metrów od kamienicy przy Rynku 2 (dziś ul. Kościelna), gdzie mieszkała rodzina Wojtyłów. Moja biografia była podobna do biografii Lolka Wojtyły: chrzest w tym samym kościele, ta sama podstawówka, ministrantura, ta sama szkoła średnia. Oczywiście ten sam ks. Edward Zacher, za moich czasów, od 1963 roku, już proboszcz, nie tylko katecheta. Nietrudno zgadnąć, że aura kariery duszpasterskiej naszego kolegi-ministranta, wówczas już biskupa krakowskiego unosiła się w Wadowicach. Zresztą przyjeżdżał odprawiać dla nas nabożeństwa majowe i październikowe i mówił nam, ministrantom, że jesteśmy jego „następcami”, co szalenie działało na naszą wyobraźnię. Miałem wtedy okazję parokrotnie porozmawiać z księdzem biskupem, a właściwie odpowiedzieć na jego pytania, jak najmądrzej potrafiłem. Chyba zwróciłem jego uwagę.
KAI: Podobnie, jak on kiedyś zwrócił uwagę kard. Adama Sapiehy odwiedzającego Wadowice. Czy to był motyw wybrania przez księdza drogi kapłańskiej?
– Najważniejsze było zdanie ks. Zachera, który „widział” mnie w stanie duchownym, co oczywiście we mnie dojrzało wcześniej, po bierzmowaniu w 1967 roku. Pamiętam, że czasowo zbiegło się ono z wyniesieniem do godności kardynalskiej arcybiskupa krakowskiego. Rok później uczestniczyłem w rekolekcjach, jakie kardynał Wojtyła miał dla młodzieży. Odbył wtedy specjalne spotkanie z grupą wadowiczan. Byliśmy w siódmym niebie. Pamiętał mnie i zapytał: „A co tam u ministranta?”. Potem o plany. Odparłem, że myślę o kapłaństwie, co od razu pochwalił. Na pograniczu Wadowic i Kleczy Dolnej, na tzw. Kopcu jest Seminarium Księży Palotynów. Tam w 1971 r. trafiłem na tzw. postulat, dwutygodniowy okres zastanowienia przed dokonaniem wyboru. Uzyskałem ostateczne potwierdzenie swego powołania. Nowicjat pallotyński odbyłem w Ząbkowicach Śląskich, po czym w Ołtarzewie koło Warszawy sześcioletnie studia w seminarium. Tam w 1978 roku na kapłana wyświęcił mnie arcybiskup Bronisław Dąbrowski, sekretarz Konferencji Episkopatu Polski.
KAI: W Ołtarzewie drogi księdza i kardynała skrzyżowały się kolejny raz…
– Dwukrotnie. W seminarium odbywały się konferencje z udziałem kardynałów, co było ogromnym wydarzeniem. Co bardziej rozgarniętych seminarzystów przydzielano do asystowania dostojnikom. Mnie przydzielono kardynałowi Karolowi Wojtyle, bo wszyscy wiedzieli, że jesteśmy z jednej parafii. „O, ministrant!” – ucieszył się. Zapytał, czy umiem zrobić dobrą kawę. Entuzjastycznie potwierdziłem. Przygotowywałem tę kawę, jakby losy całego świata miały od tego zależeć. Rozmawialiśmy około 20 minut. To jeden z najważniejszych momentów mojego życia. Drugie spotkanie było krótsze. To był chyba 1976 rok, zdaje się przed podróżą kardynała do Stanów Zjednoczonych. Stanęło mi ona przed oczami, jak sam przybyłem do Ameryki.
KAI: Dojdziemy jeszcze do tego. Podobno w wiadomość o wyniesieniu metropolity krakowskiego na tron papieski Ksiądz nie uwierzył…
– Rozpoczynałem właśnie posługę wikariusza na pierwszej swojej parafii św. Karola Boromeusza w Kielcach, pięknej, barokowej świątyni malowniczo położonej na wzgórzu. Był między nami brat zakonny ks. Mieczysław Mystkowski. Bardzo zainteresowany życiem Kościoła i funkcjonowaniem Watykanu. Bardzo przeżywał konklawe po śmierci Jana Pawła I. Miecio miał ufną naturę i gdy dwie osoby powiedziały mu to samo, skłonny był brać to za prawdę. Płataliśmy mu w związku z tym różne figle. Kiedy więc dopadł mnie on przed kościołem z okrzykiem „Wojtyła został papieżem!”, natychmiast uznałem, że bracia-pallotyni zrobili kolejny dowcip bratu Mystkowskiemu. Odpowiedziałem: „Wiem, Mieciu. A ja zostałem biskupem, ale nie mów nikomu.” Odszedł oburzony. Za chwilę biegłem go przepraszać, bo to samo usłyszałem w radiu. Los splótł w czasie mój debiut kapłański z wyniesieniem wadowickiego krajana na szczyt Kościoła. Zachowałem się wtedy jak niewierny Tomasz. Bracia żartowali, że papież powinien się dowiedzieć, jakich ma „udanych” kolegów-ministrantów.
KAI: Dowiedział się?
Tego nie wiem. W czerwcu 1979 roku Jan Paweł II przybył do Wadowic i przed kościołem Ofiarowania Najświętszej Marii Panny witał go ksiądz proboszcz Edward Zacher. Stałem blisko. Papież uścisnął mi dłoń ze słowami: „Powitać ministranta”. Chyba spiekłem raka jak uczniak. Nota bene, liturgia na wadowickim Rynku pokazała wtedy całą esencję relacji ks. Edwarda Zachera i jego wielkiego wychowanka. Zebrane tłumy powitały mowę papieską wielkim entuzjazmem. Kiedy jednak ksiądz proboszcz powiedział, że ziemia wadowicka i to miasto, gdzie nawet kamienie po polsku krzyczały w latach prześladowań wydały syna, który zmieni świat, owacja przerosła oklaski jakie otrzymał papież. Czuło się niezwykły charyzmat ks. Zachera. W Wadowicach był on pierwszoplanową postacią kościoła i Kościoła przez duże „k”. O ile Karol Wojtyła był papieżem z Wadowic, o tyle ks. Edward Zacher papieżem Wadowic. To był wielki patriota, wspaniały kapłan, oddany nauczyciel, ale i surowy ojciec. To się czuło na każdym kroku i w każdej chwili.
KAI: Wasze losy przeplatały się także w Ameryce…
– W 1980 roku trafiłem na placówkę misyjną do parafii św. Kazimierza w Buffalo, gdzie proboszczem był ks. Edward Kazimierczak. Plebania była słynna w całym Buffalo, bowiem mieszkał na niej przez pięć dni w 1976 roku kard. Karol Wojtyła. Z jego wizytą wiązało się pewne wydarzenie, nagłośnione przez media. Otóż ordynariuszem diecezji był biskup amerykański, nie chcę wymieniać nazwiska, który demonstracyjnie nie wyjechał na lotnisko, by powitać metropolię krakowskiego, a potem unikał z nim spotkania. Podobno nie lubił Polaków. Kard. Wojtyle to nie przeszkadzało i u Św. Kazimierza czuł się jak w domu. Kiedy wprowadzałem się na tę samą plebanię i zobaczyłem zdjęcia kardynalskie i papieskie na ścianach czułem nie tylko wzruszenie, ale i poczucie, że jakoś nasze drogi się znów przecinają. Stanęło mi przed oczami spotkanie i kawa w Ołtarzewie. Ks. Kazimierczak bardzo się cieszył, że ma wikariusza pochodzącego z tej samej parafii co papież.
KAI: Dzień zamachu na papieża też Ksiądz dobrze zapamiętał…
– Na zawsze. Wraz z ks. Kazimierczakiem i wikariuszem ks. Mathew Kopaczem jechaliśmy samochodem z wizytą do innej parafii. Był 13 maja 1981 roku. Wspominałem nabożeństwa majowe w Wadowicach z udziałem biskupa Karola Wojtyły, kiedy radio podało: „W Watykanie strzelano do papieża Jana Pawła II”. Raziło nas piorunem. Zatrzymaliśmy się. Zaraz podano: „Papież jest ciężko ranny, w stanie krytycznym”. Zaczęliśmy żarliwie się modlić o ocalenie Ojca Świętego. Natychmiast zawróciliśmy do naszego kościoła. Wierni już się tam zbierali.
KAI: Czy mógłby Ksiądz zdefiniować rolę tego pontyfikatu dla Polski i Polaków?
– Cóż ja, prosty pallotyn mogę powiedzieć? Od tego są kościelni hierarchowie, uczeni, profesorowie, politycy… Najważniejsze, co papież nam dał, to nadzieja na inne, bardziej godne i zgodne z nauką chrześcijańską życie. Zachęcił do walki o wartości. Z tego dokonała się przemiana w Polsce. Jednak ta walka stała się w naszym polskim wydaniu często walką przeciw komuś, a nie o coś.
Powoływanie się na nauczanie Jana Pawła II używane jest często instrumentalnie, niekiedy obrażając osobę jej autora. Ugrzęźliśmy w potępieńczych swarach, zapomnieli o losie najbiedniejszych, najbardziej potrzebujących. Myślę, że to sprawiało Ojcu Świętemu niemało bólu. Najbliższe miesiące pokażą, co tak naprawdę wynieśliśmy z nauczania papieskiego, jak potrafimy być Polakami bez Niego. Bo, nie ukrywajmy, on często musiał być Polakiem za nas. Jako superarbiter mówił nam, co dla Polski dobre, a co nie, np. w ten sposób przesądził losy referendum akcesyjnego do Unii Europejskiej. W planie religijno-filozoficznym nie jestem optymistą. Osobiście nie spotkałem Polaka, który potrafiłby wymienić trzy spośród czternastu encyklik Jana Pawła II, nie mówiąc o znajomości ich treści, a tym bardziej praktycznej implementacji. Zapewne zawiodło praktyczne upowszechnianie tych dzieł wśród wiernych. Podzielam opinię, że Polacy bardziej pragnęli Ojca Świętego słyszeć niż słuchać. Winię za to jakoś i siebie.
KAI: Da się powiedzieć prosto, dlaczego lud już podczas uroczystości pogrzebowych papieża domagał się „Santo subito!”?
– Jan Paweł II jest w oczach zwykłych ludzi świętym nie dlatego, że czynił spektakularne cuda, ale dlatego, że oni odnajdywali w nim samych siebie i to ich podnosiło i uskrzydlało. Myślę, że ks. Edward Zacher, który skierował go ku kapłaństwu, z tego najbardziej byłby dumny.
KAI: Jak Amerykanie postrzegają postać i dzieło papieskie?
– Amerykanie od razu spontanicznie orzekli, że Jan Paweł II był największym papieżem w historii, i nazywają go Janem Pawłem Wielkim. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że zaledwie ok. 22 procent mieszkańców USA jest katolikami, to niewątpliwie jest to miarą uznania dla pontyfikatu papieża-Polaka. Jak to się przekłada na akceptacje konkretnych poglądów i wartości, ocenić trudniej. Na pewno wielu Amerykanów podziwia postać papieża choć nie akceptuje jego nauki w przedmiocie poszanowania życia (kwestia aborcji, eutanazji, kary śmierci), planowania rodziny (antykoncepcja) czy związków partnerskich (homoseksualizm). Zapewne Amerykanie uważają Ronalda Reagana za pierwszoplanową postać w obaleniu komunizmu, co ich wyraźnie różni od nas. Najbardziej cenili i cenią chyba otwartość, wyrazistość i komunikatywność Ojca Świętego. Są przekonani, że był najpierw po prostu dobrym człowiekiem, a dopiero później przywódcą wielkiej religii. To obraz ukształtowany przede wszystkim przez media.
KAI: Kim był dla świata?
– W najlepszym i sięgającym sedna duszpasterstwa rozumieniu tego słowa – proboszczem. Poprzez bezprzykładne otwarcie bram Stolicy Piotrowej na świat i odważne wyjście w ten świat pokazał, że chce być w tym świecie jako świadomy uczestnik jego rzeczywistości, z całym dobrem i wszystkim złem. Najpiękniej realizował ideę Kościoła powszechnego, otwartego i uczestniczącego. Jako ten dobry proboszcz starał się poznać wszystkich parafian, nieść im dobrą nowinę i pocieszenie, wskazywać dobro i nazywać zło. Co jest nie do przecenienia to to, że widział poza swoją „watykańską parafią” inny świat. Otwierał ramiona nie tylko na innych chrześcijan, ale też na muzułmanów, Żydów, buddystów i wszystkich, innych. Swemu otwarciu nie wahał się dać świadectwa na piśmie, w encyklice „Ut unum sint” pierwszej w historii Kościoła poświęconej ekumenizmowi.
KAI: Z takiego proboszcza ks. Zacher byłby dumny…
– Jest dumny w niebie. Podejrzewam nawet, że to ks. Zacher wraz ze św. Piotrem otwierał Janowi Pawłowi II, który spędził na ziemskiej wędrówce tyle lat, ile jego wadowicki mistrz, wrota wieczności.
KAI: Ks. Zacher zapewne może być dumny także z Księdza. Przed kościołem św. Franciszki de Chantal odsłonięto dwa miesiące po śmierci Jana Pawła II jego pierwszy pomnik na świecie dłuta krakowskiego artysty Władysława Dudka. Zwraca uwagę swym pięknem, czego o większości pomników papieża-Polaka nie da się niestety powiedzieć.
– Miał go odsłaniać najbliższy papieżowi człowiek, wówczas jeszcze arcybiskup Stanisław Dziwisz, miał nawet rezerwację biletu lecz na przeszkodzie stanęło wyniesienie go na metropolię krakowskiego. Godnie zastępował go bp Tadeusz Pieronek. Było to wydarzenie w Nowym Jorku doniosłe. Codziennie patrząc na monumentalną postać przed naszą świątynią, nachodzi mnie nieskromna myśl, że ministranci „od Zachera” pozostają i trzymają się razem.
KAI: Jak zapamiętał Ksiądz 2 kwietnia 2005 roku, dzień śmierci Jana Pawła II?
– O godzinie 14:00 czasu nowojorskiego przyszedł do mnie na plebanię znajomy dziennikarz, który dowiedział się, że Ojciec Święty i ja jesteśmy ministrantami „od Zachera”. Rozmawialiśmy. Mieliśmy w pamięci dzień poprzedni, gdy z Watykanu nadchodziły dramatyczne wieści o stanie zdrowia papieża. O 15:00 w kościele miałem chrzcić syna Jacka i Agnieszki Karawajów, z Kolbuszowej na Podkarpaciu i Suchowoli na Podlasiu, typowych regionów emigracyjnych. Przyszli około kwadransa wcześniej. Wyszedłem, aby udzielić im i rodzicom chrzestnym instrukcji. Dziennikarz zapytał czy może zrobić zdjęcia, by utrwalić udzielenie sakramentu. Namaściłem czoło chłopca i miałem zadać sakramentalne pytanie poprzedzające chrzest wodą, jakie wybrali dziecku imiona. Wtedy po raz pierwszy „strzelił” flesz aparatu. Tuż potem zadzwonił telefon komórkowy reportera i wszyscy dowiedzieliśmy się o śmierci Ojca Świętego. Powiedziałem, że odszedł, jak Chrystus o trzeciej godzinie. Wszyscy byli poruszeni, jednak chrzest trzeba było kontynuować. Zapytałem o imiona, jakie rodzice chcą nadać synowi i wtedy padło: „Jan Karol”. Przyznam, że zrobiło to na mnie mocne wrażenie. Myślę, że tę chwilę zapamiętali wszyscy obecni. W tym momencie dźwięk imienia danego na chrzcie św. Janowi Pawłowi II i jego imienia pontyfikalnego był czymś dojmująco niezwykłym. Karawajowie mówili, że to nie była decyzja chwili, że z tymi imionami już przyszli, a przy ich wyborze myśleli tylko o papieżu. O tym, że jestem z Wadowic i byłem ministrantem w tym samym kościele co Karol Wojtyła, nie wiedzieli.
KAI: Jak obecnie interpretuje sobie Ksiądz to wydarzenie sprzed 15 lat?
– Najprościej byłoby, a tak sugerowały nowojorskie media, które się do mnie zbiegły, gdy się dowiedziały o śmierci papieża, powiedzieć, że to jakaś nadprzyrodzona koincydencja. Że być może otrzymałem w godzinie przejścia Jana Pawła II do nowego życia, jakiś przekaz lub że to może być przekaz dla małego Jana Karola. Zaś dziennikarz też nie znalazł się przy tym przypadkowo, a po to, aby dać świadectwo temu, co zobaczył i to opisać. Jednak wolę się nie domyślać ani treści, ani sensu, ani nawet utrzymywać w świadomości myśli, że to był jakiś znak, powiedzmy ostatnie skrzyżowanie naszych – wychodzących z Wadowic – dróg. Zresztą, dlaczego sam nie podejmie pan wysiłku interpretacji? Przecież to pan był tym dziennikarzem, który towarzyszył zdarzeniu, o jakim mowa.
Strona parafii: francesdechantal.org
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.