Wiara pośród płomieni – w 80. rocznicę powstania w warszawskim getcie
18 kwietnia 2023 | 14:31 | Waldemar Piasecki | Nowy Jork Ⓒ Ⓟ
Kiedy wspominamy 80 rocznicę powstania w Getcie Warszawskim, warto powrócić do wojennej misji Jana Karskiego, której ważną częścią było raportowanie o sytuacji Żydów w okupowanej Polsce. Prowadził rozmowy z ze znanym przywódcą Bundu Leonem Feinerem i działaczem syjonistycznym Adolfem Bermanem, by pozyskać wiedzę i doświadczenie naocznego świadka, dwukrotnie przedostawał się na przełomie sierpnia i września 1942 roku do getta, co organizował mu Feiner. Nie byli to jednak jedyni przedstawiciele środowisk żydowskich.
W drugim tomie „Inferno”, biograficznej trylogii „Jan Karski. Jedno życie” Waldemara Piaseckiego, w rozdziale „Trzeci element” czytamy o spotkaniu z przedstawicielem Żydów religijnych, czołowym działaczem Aguda Israel rabinem Eliezerem Gerszonem Fridensonem. To ugrupowanie ultraortodoksyjnych Żydów wystawiało swoich kandydatów do wyborów do Sejmu i Senatu. Z jego ramienia w polskim parlamencie zasiadali m.in. Aleksander Zusia Friedman, Meir Szapiro, Lejb Mincberg z Łodzi, Josef Nechemia Kornitzer z Krakowa oraz Aaron Lewin z Rzeszowa.
Co do Friedensona, znał on rodzinę Kozielewskich z Łodzi, a w Warszawie sporadycznie spotykał z komendantem miejskim policji pułkownikiem Marianem Kozielewskim. Zapewne jakaś forma kontaktu zachowała się, kiedy Kozielewski działał już w konspiracji, tworząc struktury policyjne Państwa Podziemnego. Dla jego młodszego brata Jana szykującego się do wyjazdu do Londynu poznanie poglądów ortodoksów w kwestii eksterminacji było uzupełnieniem obrazu, jaki kreślili mu socjaliści-bundowcy i syjoniści. Zdecydowanie zresztą krytyczni wobec swoich ultrareligijnych braci i zarzucający im, że chcą iść na rzeź jak barany bowiem Wszechmogący rzekomo zabrana im walki. Dla młodego emisariusza skonfrontowanie tych poglądów był to rodzaj pewnego wyzwania. Także dlatego, że o spotkaniu z Friednsonem nie mogli się dowiedzieć, ani Feiner, ani Berman.
Przesłanie Friedensona, Karski przekazał w Londynie rabinowi Solomonowi Schonfeldowi, wybitnemu działaczowi Agudy organizatorowi pomocy dla Żydów. W Ameryce wybitnym przedstawicielem Agudy był rabin Joseph Friedenson, syn Eliezera Gerszona. Trafił do niej mając dwadzieścia trzy lata i „odrobioną” lekcje Getta Warszawskiego i pobyt w kilku obozach koncentracyjnych za sobą. Nauczał o duchowym zwycięstwie Żydów nad Holocaustem. I religijnym sensie powstania w Getcie Warszawskim. O wierze, która była silniejsza od płomieni. Rabin utrzymywał serdeczny kontakt z Janem Karskim, którego podziwiał. Także z autorem biografii „Jedno życie”. Odszedł w 2013 roku.
Krzysztof Tomasik (KAI)
Prezentujemy rozdział „Trzeci element” tomu „Inferno”, biograficznej trylogii „Jan Karski. Jedno życie” Waldemara Piaseckiego.
– Pamiętałem pana matkę. Wszechmogący na pewno się o nią zatroszczył. Była dobrą kobietą. Nie było w waszej kamienicy rodziny, która powiedziałaby o niej złe słowo. Wszyscy żałowali, kiedy wyprowadzała się do Lwowa… Szanował ją prezes Mincberg. Zabili go w zeszłym roku w Wilnie… – mówił dość chaotycznie.
Siedzieli w bardzo skromnym mieszkanku kamienicy przy ulicy Bugaj. Zapewne miejsce spotkania wybrano tak, żeby miał niedaleko z getta, gdzie mieszkał przy Muranowskiej.
Czterdziestotrzyletni Eliezer Gerszon Friedenson (Frydenzon) przed wojną był postacią powszechnie w Łodzi znaną. Miał pasję edukacyjną, którą realizował, otwierając kolejne szkoły (głównie dla dziewcząt). Napisał żydowski elementarz. Był propagatorem Agudy i czołowym publicystą tego ruchu, do tego rabinem oraz członkiem rady gminy żydowskiej. Wśród religijnych Żydów robił wielkie wrażenie fakt, że jego dziadkiem czy pradziadkiem był bodaj najsłynniejszy łódzki rabin Mojżesz Lipszyc. Kolega Janka Izio Fuchs, marzący o karierze rabina, uważał Friedensona za kwintesencję współczesnego ortodoksyjnego działacza religijnego i duchownego. Chodził na spotkania z nim. Chyba także spodziewał się, że ten pomoże mu dostać się do Jeszywy Mędrców Lublina, gdzie miał szerokie znajomości i gdzie sam później posłał syna. Teraz Friedenson wyglądał dużo starzej. Widać było, że dramat getta go przytłacza, jednak nie pozbawił go realnej oceny sytuacji.
– Bundowcy i syjoniści myślą, że mają monopol na reprezentowanie Żydów. Bo religijni siedzą pochowani po kątach, modlą się i… umierają z głodu albo strachu. Oczywiście jest trudniej pozostać przy religii, kiedy wszystkie synagogi i mykwy są zamknięte, brakuje żywności koszernej, a ubiór i wygląd żydowski może cię zaprowadzić prosto do grobu. Ludzie po domach odprawiają modlitwy, w tajemnicy prowadzone są studia talmudyczne. Społeczności pomagają sobie, jak mogą. Jednak straszliwa akcja likwidacyjna, rozpoczęta specjalnie w święto Tisza be-Aw, przywołujące zburzenie Jerozolimy, stawia getto na skraju życia i śmierci. Spycha nas w otchłań. Większość pozostałych przy życiu rabinów, a tych przed deportacjami do Treblinki było niemało, z pewnością koło pięciuset, licząc wedle proporcji jeden do tysiąca, nie powstrzymuje już przed oporem z bronią w ręku, choć sami jej do ręki nie wezmą. Jednak różnica między socjalistami i syjonistami a nami, ortodoksyjnymi Żydami, jest taka, że oni wolą ginąć w walce dla swego honoru, my zaś walczymy i umieramy, by sławić Imię Święte… – mówił Friedenson.
Kozielewski słuchał wyjaśnień w skupieniu, choć jego zdaniem nie musiało być dramatycznej sprzeczności pomiędzy strzelaniem do oprawcy, by nie iść bezwolnie na rzeź, a robieniem tego, by sławić Wszechmogącego. Nie był jednak biegły w interpretacji Pisma, słowem więc na ten temat się nie odezwał. Miał w końcu przed sobą rabina.
Sześćdziesiąt pięć lat później także miałem przed sobą rabina, też Friedensona, tyle że nie Eliezera Gerszona, a jego syna Josepha. I nie na ulicy Bugaj w Warszawie, prawie przy murze getta, a na 83 Ulicy na Manhattanie. Osiemdziesięciopięcioletni wówczas, znany działacz amerykańskiej Agudy, kategorycznie nie pozwalał tytułować się oficjalnie rabinem, a nakazywał, by po polsku mówić mu Józek, wyjaśniał mi kwestię, o którą nie zapytał jego ojca Kozielewski.
Uświęcanie Wszechmogącego w walce brało się wprost z Kidusz Haszem, czyli nakazu uświęcania Imienia, w domyśle boskiego. Chodziło o to, że Żydzi raczej zginą, niż zaprą się wiary mojżeszowej. Każdy wiedział, kim był w drugim wieku naszej ery rabin Hanina ben Teradion, któremu Rzymianie chcieli darować życie, jeżeli odejdzie od wiary. Odmówił, więc owinięto go w zwój Tory i podpalono. Jak wierzą Żydzi, wszystkie litery Tory uleciały do nieba, ani jedna nie uległa płomieniom, choć ciało spłonęło. Zatem w kwestii wiary nie ma kompromisu. Jeżeli ceną jest śmierć, to należy ją przyjąć. Tyle że działo się to w czasach, kiedy możliwości przeżycia i zachowania wiary nie było. W getcie nie było to równoznaczne. Istniała jakaś szansa, że stawiając fizyczny opór w walce, możesz ocaleć jako Żyd. To odwoływało się do innej zasady religijnej Kidusz Hachaim, czyli uświęcania życia. Rzymianie mówili: oddaj duszę, a ocalisz ciało. Oddaj wiarę, a ocalisz życie. Niemcy zaś: oddaj życie. Oddanie go wykluczało wszelką możliwość ocalenia wiary. Zatem walcz o życie, bo tylko żywy masz szansę przetrwać w wierze. Uświęcając życie, uświęcasz Wszechmogącego. To było sedno. Kidusz Haszem scalało się z Kidusz Hachaim. Taka interpretacja stawała się w getcie zrozumiała dla ultraortodoksów i chasydów. Tego nauczał rabin Eliezer Gerszon Friedenson. I nie on jeden. Religijni Żydzi, mający zgodę rabinów na walkę, musieli już tylko zaopatrzyć się w broń. Najczęściej kupowali ją za grube pieniądze po aryjskiej stronie. Co ciekawe, wielu żydowskich duchownych podawało interpretację prawa szabatu, że przenoszenie przedmiotów, jeżeli są one bronią, dozwolone jest nawet w szabas.
Gerszon Fridenson mówił Janowi Kozielewskiemu, że najwybitniejszą pod względem duchowym postacią getta jest rabin Menachem Ziemba, zwany Gaonem (mędrcem) z Brukowej albo Pragerem. Oba przydomki nawiązywały do Starej Pragi, gdzie przy ulicy Brukowej spędził ogromną większość swego życia jako niekwestionowany duchowy przywódca Żydów z prawobrzeżnej części Warszawy. Był także znanym działaczem partii ortodoksów, Agudy, i radnym miejskim. Przeniósł się na drugą stronę Wisły, kiedy został urzędowym rabinem, i ostatecznie wyprowadził się na Karmelicką w połowie 1938 roku. Friedenson uważał Ziembę za swego mentora. Ten z kolei deklarował więź z nurtem nauczania cadyka z Kocka, słynnego Menachema Morgensterna, po którym dostał imię, oraz z cadykami z Ger (Góry Kalwarii) – Alterami. Najpierw Judą Arie Lejbem, potem jego synem Abrahamem Mordechajem. Rabin Ziemba był nie tylko wytrawnym talmudystą, ale także przenikliwym interpretatorem prawa religijnego (halachicznego). Był też nauczycielem z powołania. Proponowano mu prowadzenie słynnej Jeszywy Mędrców Lublina po śmierci jej twórcy rabina Majera Szapiro, a nawet objęcie pozycji rabina jerozolimskiego. Odmawiał.
Karski:
– Friedenson mówił o Ziembie z czcią, opisując jego heroiczne wysiłki na rzecz ortodoksyjnej społeczności getta i zachowania jej religijności w tym piekle na ziemi. Miał pozostać w getcie, by wypełnić sukcesję po cadyku z Ger, choć mógł z nim wyjechać. Wyłaniała się postać żydowskiego świętego…
Wytrawny badacz warszawskiej gminy żydowskiej profesor Rafał Żebrowski z Żydowskiego Instytutu Historycznego, jak nikt w Polsce znający biografię rabina Ziemby, wersję tę wyjaśnia. Dotarł on do dokumentów mówiących o tym, że rabin Menachem Ziemba był namawiany do wyjazdu z cadykiem Abrahamem Alterem i jego otoczeniem po przekupieniu Niemców. Załatwiono mu papiery, jednak w jego wizie kostarykańskiej wstawiono nazwisko… Altera. Cadyk ze swymi synami i otoczeniem opuścił Generalną Gubernię i przez Włochy dotarł do Palestyny, gdzie odbudował swój dwór. Rabin Ziemba pozostał. Jego wyznawcy, chcąc go ocalić za wszelką cenę, spróbowali ponowie. Dostał paszport chilijski, najprawdopodobniej załatwiony przez Samsona Mikicińskiego. Okazało się, że znowu jest błąd w pisowni nazwiska. Gdyby nie było ono polskie, może miałby więcej szczęścia. Profesor Żebrowski twierdzi, że rabin Ziemba te pomyłki w dokumentach przyjął z… westchnieniem ulgi. Nie mógł i nie chciał odejść od swego ludu, który konał w getcie.
Kozielewskiemu te szczegóły nie były znane, może zresztą Friedenson też ich nie znał, choć raczej uwierzyć trudno. Może więc nie chciał się nimi dzielić, budował bowiem legendę swego duchowego przewodnika i swej partii Agudy.
Mówił, że rabin Ziemba za pierwszą formę walki z Niemcami uważał przestrzeganie surowo zakazanych żydowskich praktyk religijnych, w tym nauczania Tory. Za zewnętrzną formę walki uważał noszenie przez prawdziwie religijnych Żydów bród, choć wywoływało to u okupanta wściekłe odruchy agresji.
W pamięci emisariusza na zawsze pozostały wstrząsające przykłady rozstrzygnięć, jakich musiał na prośbę swych wiernych dokonywać Mędrzec z Brukowej. Takich chociażby jak udzielenie religijnego rozwodu młodemu małżeństwu, kiedy małżonek otrzymał szansę ratowania po stronie aryjskiej na katolickich papierach, a żona nie chciała opuścić pozostających w getcie rodziców. Albo „rozgrzeszanie” decyzji oddawania własnych dzieci chrześcijanom, by je uratowali. Jak uzasadniał Ziemba, jeżeli wszystko pozostanie, jak jest, i wszyscy zginą, wiadomo, co się stanie. Jeżeli rozwiedziony małżonek ocaleje i ocaleje żona, być może znów się kiedyś połączą. Jeżeli ocaleją dzieci i przeżyją ich rodzice, być może synowie i córki zostaną zwrócone swoim ojcom i matkom.
Słowem, jeżeli można przeżyć nawet za cenę odejścia od żydostwa, bo jest szansa na przeżycie, i potem do niego powrócić – trzeba wybierać życie. Niekoniecznie w tym rozumowaniu mieściła się postawa Janusza Korczaka, który mógł ocalić choćby jedno ze swoich dzieci prowadzonych na Umschlagplatz.
Karski:
– Mówił mi rabin Friedenson, mój łódzki krajan, młodszy o dwa lata od mego brata Mariana, że Aguda będzie nosić w sercu pamięć największego z Polaków, Marszałka Józefa Piłsudskiego. Wielkiego przyjaciela Żydów, darzonego szacunkiem przez największych polskich rabinów. Aguda będzie walczyć, jeżeli w getcie wybuchnie zryw. I nie poniżą jej oskarżeniami o tchórzostwo socjaliści i syjoniści. Choć, jak od razu dodawał, nie wyobraża sobie, aby rabin Menachem Ziemba czy on sam mogli wziąć broń do ręki, zrobią, co tylko w ich mocy, aby walczącym dopomóc, oddając wszystko, co posiadają, ale strzelać sami, jako duchowni, nie będą. Na pewno swoich nie opuszczą.
Emisariusz słuchał tego w połowie września 1942. Dwudziestego kwietnia 1943 roku, piętnastego dnia hebrajskiego miesiąca nisan 5703 roku, rabin Menachem Ziemba zasiadł do kolacji sederowej w pierwszy dzień Paschy, w kamienicy przy ulicy Kupieckiej 7, gdzie mieścił się „sztab” ultraortodoksów i Agudy. Miała bardzo uroczysty charakter i przebieg, tak jakby otaczająca rzeczywistość nie istniała. Dzień wcześniej wybuchło w getcie powstanie. Wieczerza przebiegła spokojnie. Następnego dnia, kiedy ogień sięgnął domu, rabin z córką i dwoma wnukami chciał przedostać się na drugą stronę ulicy. Jako pierwsza zdecydowała się przebiec córka. Nikt do niej nie strzelał. Obserwując ulicę, dostrzegła jednak nadchodzących gestapowców. Chcąc ostrzec ojca, zaczęła machać do niego ręką. Rabin zrozumiał, że droga jest… wolna. Ruszył, niosąc na rękach wnuka. W połowie jezdni dosięgła go seria z karabinu maszynowego, następna, gdy już leżał. Zginął na miejscu. Na krótko płomień ogarnął jego ubranie. Jego wnuk ocalał…
– Umierał jak rabin Hanina ben Teradion… – konkludował rabin Józek Friedenson.
Dwa dni po śmierci rabina Ziemby na podwórzu Judenratu gestapowcy zastrzelili ojca mego rozmówcy rabina Eliezera Gerszona Friedensona.
Kozielewski posłanie agudowców miał zabrać do Londynu, gdzie we władzach wychodźczych to ugrupowanie nie miało reprezentacji, podobnie jak sympatii u żydowskich socjalistów i syjonistów tam reprezentowanych. To, co łodzianin Friedenson przekazał łodzianinowi Kozielewskiemu, miało być tylko opisem duchowego i religijnego wymiaru zbrodni i apelować do środowisk ortodoksyjnych Żydów na Zachodzie, bez stawiania konkretnych żądań podjęcia takich czy innych działań. Friedenson zdawał sobie sprawę, że trudno będzie znaleźć u Sikorskiego zwolenników Piłsudskiego, który był otaczany czcią przez ortodoksów. Chodziło zatem o to by emisariusz dotarł do sekretarza światowych władz Agudy Harry’ego Goodmana, znanego publicysty i wydawcy, oraz do rabina Solomona Schonfelda.
Karski:
– Znalazłem się w delikatnej sytuacji. Ratajski, dysponent mojej misji, już odszedł. Rowecki formalnie się od niej dystansował. Mogłem sobie wyobrazić reakcję Feinera, gdyby się dowiedział o spotkaniu z agudowcami. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem było zorientowanie się na miejscu w Londynie, jak spełnić prośbę Friedensona. Przy pożegnaniu zapewniłem go o dochowaniu dyskrecji na temat spotkania. Popatrzył na mnie nostalgicznie. „Pewnie nigdy się nie dowiem, jaki był jego wynik…”, odpowiedział.
Kiedy Janek szedł już do drzwi, Friedenson ujął go za rękaw.
– Pewnie chciałby pan wiedzieć, co u pana kolegi Salusia Fuchsa…
– Oczywiście! – krzyknął.
– Jest u Sowietów… Nie dostał się do armii Andersa. Zdaje się uczy gdzieś matematyki…
Janek chciał go pocałować za tę wiadomość. Najbliższy przyjaciel łódzkiej młodości żył.
Waldemar Piasecki, Nowy Jork
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.