Homilia abp. Józefa Kupnego w parafii pw. Miłosierdzia Bożego w Oławie | Niedziela Miłosierdzia, 7 kwietnia 2024
Rok: 2024
Autor: abp Józef Kupny
Kiedy czytamy fragment Ewangelii opisujący spotkanie Pana Jezusa z Apostołami rodzi się pokusa narzekania na św. Tomasza. W dzisiejszych homiliach zapewne usłyszymy o jego niedowiarstwie, o jego wątpliwościach i uporze. Wydaje się, że ten tekst Pisma Świętego skłania nas do przeprowadzenia sądu nad Tomaszem i na potępienie jego postępowania.
Jest w nas coś takiego, że czyjś błąd, porażkę, nierzadko grzech, pamiętamy o wiele dłużej niż dobro uczynione przez kogoś. Chętniej rozmawiamy na temat zła niż dobra w życiu innych. Dokonując ocen ludzi, a nawet wspólnot czy różnego rodzaju organizacji natychmiast skupiamy się na tym, co w nich jest złego, nieodpowiedniego i przez pryzmat tych cech podejmujemy się oceny całości osoby, dzieła, lub wspólnoty. Warto zwrócić na to uwagę, bo może się okazać, że ta Ewangelia jest nie tyle o św. Tomaszu, ile o tym jaki styl działania czy współpracy z ludźmi poleca nam sam Jezus Chrystus, który nie skupia się na tym, że Tomasz nie jest idealny, nie wyrzuca mu niedowiarstwa, ale wręcz przeciwnie – wychodzi mu naprzeciw i w ten sposób prowadzi do wiary. Niczego mu nie narzuca, ale pozwala się odkryć jako Pan i Bóg. A Tomasz jest wolny w swojej decyzji.
To może być niezwykle ważna lekcja dla Kościoła, nie tylko w waszej parafii w Oławie, ale dla całej naszej diecezji, a może i całego Kościoła w Polsce. Wpatrujemy się w statystyki, które co jakiś czas są publikowane, a które dotyczą ilości osób uczestniczących regularnie we Mszach Świętych czy młodzieży chodzącej na katechezę. Jedni z nieskrywaną radością piszą, że to koniec Kościoła, że Kościół przeżywa taki kryzys, z którego się nie podniesie. Inni – najczęściej z naszego grona – zastanawiają się nad tym, jak zatrzymać odchodzących. Myślimy nad różnymi programami, czasem w panice liczymy na to, że politycy i ustanowione prawo pomogą nam w ochronie wartości, jakie niesie Ewangelia, chcielibyśmy, by ludzie mediów czy kultury ewangelizowali poprzez tworzone przekazy… A wszystko – jak nam się zdaje dla dobra naszych wiernych – po to, by zatrzymać ich przy Jezusie, żeby ułatwiać im życie słowem Bożym, tworzyć klimat sprzyjający rozwijaniu się wiary i chrześcijaństwa. I nie chcemy dopuścić do siebie myśli, że są wśród naszych wiernych osoby, które z różnych powodów mają wątpliwości. Być może wynikają one ze zgorszenia lub złego potraktowania przez ludzi Kościoła, a zatem ci ludzie nie są niczemu winni. Wątpią i stawiają pytania. Trzeba mieć w sobie dużo wiary, by powstrzymać się od ich oceniania, a tym bardziej potępiania. Trzeba mieć w sobie dużo wiary, by – jak Pan Jezus – pozwolić im samym odkrywać piękno chrześcijaństwa, delikatnie przed nimi je odsłaniając. Trzeba mieć w sobie dużo wiary, by pozostawić ich wolnymi w wyborze, także wtedy, gdy nie będzie on całkowicie zgodny z naszymi oczekiwaniami.
Ewangelista Jan zapisał dziś, że Jezus przyszedł do Apostołów pomimo drzwi zamkniętych. Możemy się domyślać, że dziś wielu z różnych powodów – zranienia, zgorszenia, doznanych krzywd, cierpienia, niesprawiedliwych oskarżeń, niepowodzeń, niezrealizowanych planów, zdrady przez kogoś bliskiego zamknęło się w sobie. Możemy się domyślać, że dziś wielu także zamknęło drzwi swojego serca przed Kościołem i przed Chrystusem. Nie nam ich oceniać. My możemy patrzeć na nich z miłością i nadzieją, że Pan Bóg przychodzi pomimo drzwi zamkniętych, by stworzyć tych ludzi na nowo. Oni się schowali, byli sparaliżowani strachem, nie widzieli sensu życia. I co najgorsze zaryglowali drzwi do siebie, jakby mówiąc całemu światu, żeby dał im spokój. Jeśli taka sytuacja ma zostać uzdrowiona, musi wkroczyć Pan Bóg. Bo On jedyny potrafi wejść pomimo drzwi zamkniętych.
To jest prawda o Panu Bogu, którą musimy odkryć na nowo. On zawsze przychodzi jako pierwszy. On zawsze przychodzi wtedy kiedy my jesteśmy zamknięci… Tak się dzieje od samego początku stworzenia. Wystarczy przypomnieć sobie scenę grzechu pierwszych rodziców. – Adamie gdzie jesteś? Kto to powiedział? Pan Bóg, a Adam odpowiada: – Schowałem się w krzakach, bo życie mi się właśnie zawaliło. Wystarczy przypomnieć sobie jak Abel został zabity przez brata… – Kainie gdzie jesteś? Kto to powiedział? Bóg, bo Kain zamknął się w swoim milczeniu z piętnem mordercy. Jeden po drugim zamknięty, martwy, bez życia. I Bóg, który przychodzi pomimo tego, że człowiek zamknął drzwi dla wszystkich.
Odkrycie takiego Boga – Boga Miłosiernego jest jedyną drogą dla Kościoła w wypełnianiu jego misji. Często mówi się o tym, że Kościół powinien mieć twarz miłosiernego Ojca. Kiedy jednak mówimy o Bogu miłosiernym najczęściej zwracamy uwagę na Jego gotowość przebaczenia i przyjęcia każdego człowieka. Ale jak spojrzymy na Pismo Święte – chociażby na Przypowieść o Synu Marnotrawnym, którą tak często kojarzymy z tematem miłosierdzia, to zobaczymy, że ten aspekt jest ostatnią sceną w całym opisanym przez św. Łukasza dramacie. Pierwszy akt natomiast to moment decyzji młodszego z braci, by opuścić rodzinny dom, zabrać ze sobą swój majątek i niezwykle bolesna scena zgody na tę decyzję samego Ojca.
To może wydawać się trudne, ale jeśli chcemy mieć twarz miłosiernego Ojca to musimy się pogodzić z tym, że niektóre z dzieci powiedzą nam, że chcą od nas odejść. Oczywiście rodzica w takim momencie musi boleć serce i nie jest to łatwe. Chciałoby się na siłę zatrzymać dziecko, żeby uchronić je przed grożącymi niebezpieczeństwami. Dla jego dobra wydaje się lepiej użyć wszelkich środków, by jednak nie odszedł. I jako Kościół bardzo często stosowaliśmy tę strategię. Boli nas i zawsze będzie bolał obraz odchodzących dzieci.
Tymczasem czy mamy prawo ich zatrzymywać na siłę? Czy mamy prawo oczekiwać od rządzących, że nas wyręczą w tych zadaniach? Czy mamy takie prawo? Może musimy dojrzewać do tego, by postąpić tak, jak postąpił miłosierny Ojciec. Nie zatrzymywał zbuntowanego syna przy sobie. Bolało go zapewne serce, kiedy ten syn mówił, że zabiera majątek i że dla niego Ojciec już może umierać. Że nie jest mu do niczego potrzebny. Może nawet wbrew sobie, pozwolił mu odejść, jednocześnie pozostawiając otwarte drzwi. Być może wiedział, że wcześniej czy później to wszystko, co synowi oferuje świat, a co go tak pociąga, sprawi, że będzie on nieszczęśliwy i poraniony. Ale też miał świadomość, że kiedy zatrzyma syna siłą, będzie miał przy sobie człowieka zbuntowanego i coraz mniej kochającego.
Dziś ta historia dzieje się na naszych oczach. Ludzie, którzy byli wychowani w Kościele, zabierają część z tego, co otrzymali: święcą pokarmy na stół wielkanocny, zachowują jakieś tradycje bożonarodzeniowe, może nawet w środę popielcową przyjmą popiół na głowę, ale tak naprawdę mówią, że nie chcą z nami mieć nic wspólnego. I kiedy różnymi środkami staramy się ich zatrzymać, są na nas jeszcze bardziej źli, bo wydaje się im, że będą szczęśliwi poza naszą wspólnotą. Może trzeba zgodzić się z tym, że niektórzy odejdą. Wiemy jednak, że to wszystko, co im oferuje świat i różnego rodzaju ideologie, wcześniej czy później doprowadzi ich do poczucia pustki, braku sensu życia, nie da im pełnego szczęścia i miłosierne oblicze Kościoła polega na tym, że właśnie w takiej chwili będziemy mieli dla tych ludzi otwarte ramiona. Bez wypominania i bez rozliczania… Że stworzymy dla nich Kościół, który papież nazywa szpitalem polowym, gdzie otrzymają środki niezbędne do tego, by poczuć się zaakceptowani, przyjęci i bezwarunkowo kochani.
Paradoksalnie, w całej tej historii jaką dziś przytacza nam Ewangelia może się okazać, że Tomasz był najmniej winny temu, że nie uwierzył w zmartwychwstanie. Naprawdę… on mógł być najmniej winny. Tydzień temu, kiedy przeżywaliśmy Święta Wielkanocne można było pomyśleć co takiego się stało, że dziś tak trudno ludziom uwierzyć w to, że Jezus żyje, że jest Bogiem, że działa i ma taką samą moc, jaką miał 2000 lat temu. Gdyby w naszych bliźnich była wiara w to, że w Eucharystii jest zmartwychwstały Chrystus, to byśmy nie pomieścili ich dziś w naszych kościołach. Co się takiego stało, że w pierwszych wiekach chrześcijaństwa to poganie sami przychodzili i mówili – chcemy się do was przyłączyć. Pozwólcie nam się z Wami modlić, razem z wami łamać chleb. My też chcemy wierzyć w Waszego Boga. Być może to nie jest wina współczesnych nam ludzi, tylko efekt słabego oddziaływania naszego świadectwa.
Dlaczego Tomasz miał takie trudności, żeby uwierzyć? Bo być może jego bracia w apostolskim powołaniu byli po prostu mało przekonujący. Łatwo się oskarża Tomasza o to, że był niedowiarkiem, a może problem jest gdzie indziej – świadectwo pozostałych apostołów po prostu było mało – godne wiary. Łatwo nam się mówi, że ludzie nie wierzą w Jezusa. I najczęściej, kiedy to mówimy winę dostrzegamy w tych, co nie wierzą, co odchodzą, co nie chcą z nami mieć nic wspólnego.
Kiedy pytamy co się takiego stało, że w pierwszych wiekach chrześcijaństwa kierunek był odwrotny, to znaczy ludzie sami prosili o chrzest. Odpowiedź dostajemy w pierwszym czytaniu. Tam św. Łukasz zapisał, że Apostołowie z wielką mocą świadczyli o zmartwychwstaniu Jezusa, ale i od razu daje podpowiedź, gdzie tkwiła siła tego świadectwa. To powinno nas wszystkich dziś zainspirować. Recepta na silne świadectwo jest w pierwszym zdaniu: „Jeden duch i jedno serce ożywiały wszystkich wierzących”. To brzmi trochę jak poezja i być może tego nie czujemy, ale w tekście oryginalnym są użyte słowa kardija kai psyche mija. To jest nic innego jak grecka definicja przyjaźni. Grecy o przyjaciołach mówili, że to są ludzie jednego serca i jednego ducha. Moc świadczenia pierwszych chrześcijan opierała się na tym, że byli dla siebie przyjaciółmi – los nikogo nie był obojętny. Jak ktoś cierpiał we wspólnocie mógł liczyć na pomoc pozostałych. Niby tak niewiele, a jednak wiemy doskonale, że podziały jakie zaistniały w naszym społeczeństwie wydają się dziś być nie do zakopania. Ale nawet jeśli tak jest, to misją nas chrześcijan jest cerować ten porozrywany świat, łączyć a nie dzielić, wprowadzać zgodę a nie rozłam. Być może coś w tym jest – że wokół nas tak wielu niewiernych Tomaszy, statystyki wyglądają tak a nie inaczej, bo nasze świadectwo nie ma tego, co świadczy o jego mocy…
Możemy się tylko cieszyć, że Tomasz nie był mistrzem. Nie był prymusem. Dotarł ostatni, ale dotarł. Odkrył, że Chrystus oczekiwał cierpliwie także na niego. Tak, bo Jezus przyjmuje także spóźnialskich, tych którzy idą z trudem, wśród ciemności, a czasem idą po omacku, ale idą. Nie ocenia, nie potępia, pozostawia wolność wyboru, wspiera, leczy i stara się dotrzeć do każdego… nawet tego, kto schował się za zamkniętymi drzwiami.