Drukuj Powrót do artykułu

Jacek Borkowicz: towarzyszenie umierającym to przygotowanie do własnej śmierci

08 kwietnia 2020 | 11:40 | Maria Czerska (KAI) | Warszawa Ⓒ Ⓟ

Sample Fot. Vittore Buzzi / Unsplash

Pogłębiona refleksja nad własnym przemijaniem, a zarazem roztropne wychodzenie do innych, potrzebujących pomocy – to zdaniem Jacka Borkowicza z Bractwa Dobrej Śmierci z Warszawy właściwy sposób przeżywania czasu pandemii. Może to być także sposób przygotowania się do własnej dobrej śmierci. Starszy Bractwa w rozmowie z KAI opowiada o swojej wspólnocie, o tym, co to jest dobra śmierć, i o przeżywaniu komunii duchowej.

Maria Czerska (KAI): Wasze Bractwo Dobrej Śmierci działa już kilkanaście lat. Skąd pomysł na takie zaangażowanie?

Jacek Borkowicz: Nigdy bym kiedyś nie pomyślał, że będę działać we wspólnocie, która koncentruje się wokół śmierci… Tymczasem teraz nie wyobrażam sobie, że mógłbym tego nie robić. A zaczęło się od tego, że byliśmy grupą znajomych i jeden z nas miał doświadczenie naprawdę tragicznej śmierci wśród najbliższych. Nasze bractwo miało być próbą jakiegoś poradzenia sobie z tym doświadczeniem. Podjęliśmy ten pomysł. Z czasem śmierć najbliższych stała się doświadczeniem każdego z nas. I każdemu z nas w tych trudnych momentach dzięki bractwu było łatwiej.

KAI: Czym jest Bractwo?

– Spotykamy się już kilkanaście lat, od 2006 r., w gronie od 5 do 7 osób. Jesteśmy grupą dojrzałych mężczyzn, w większości ojców rodzin. Przyjęliśmy, że do naszego bractwa może należeć mężczyzna obdarzony sakramentem małżeństwa. Dlaczego? Wydaje nam się, że to jest dobry wyróżnik, gdyż małżeństwo i życie rodzinne daje pewne doświadczenie życiowe i dystans, który pomaga obcować z tą rzeczywistością, jaką jest śmierć. Jesteśmy wspólnotą modlitwy, śpiewu i radości życia.

KAI: To nie kojarzy się ze śmiercią.

– Na naszym gonfalonie (sztandarze) jest napisane: „vivus morire” – umieraj żywy. Chodzi o to, by dążyć świadomie do przeżycia swojego życia, w pełnym wymiarze, by nie przysypiać, nie zabijać czasu, cieszyć się tym, co się ma, a kiedy boli – nie udawać, że nie boli.

KAI: Jak wyglądają wasze spotkania?

– Widzimy się regularnie co tydzień. W poniedziałki lub wtorki, w godzinach wieczornych. Mamy rodziny, pracujemy, Bóg obdarzył nas wieloma zajęciami, a takie spotkania też wymagają czasu. Trwają ok. dwóch godzin. Modlimy się brewiarzem, odmawiamy nieszpory, a potem kompletę. Dodajemy też elementy własnej liturgii w postaci śpiewanej litanii za zmarłych. Wymieniamy w niej osoby bliskie, które już odeszły, a także te, które ktoś polecił nam w modlitwie, czasem zupełnie nieznajome. Prosimy o przyjęcie ich do nieba, ale też tworzymy wspólnotę modlitewną osób żywych i umarłych. Gdy jakieś nazwisko trafi na naszą listę, pozostaje już na niej na stałe. Grono zmarłych, za których się modlimy, jest już bardzo liczne, nie sposób wymieniać wszystkich. Wymieniamy na spotkaniu 30 osób i te osoby, które zmarły w danym roku. Następnym razem wymieniamy nazwiska kolejnych 30 osób itd. Modlimy się też za konających oraz za tych, „którzy odejdą dzisiaj”.

Jak już się pomodlimy i pośpiewamy – rozmawiamy na różne tematy. Bywały konkretne dyskusje, odczyty na tematy pobożne, eschatologiczne. Teraz na ogół są to spotkania bez planu, na których omawiamy różne wydarzenia i cieszymy się swoją obecnością.

Takich spotkań odbyliśmy regularnie 470, ale teraz od kilku dni, w związku z pandemią – nie wszyscy dobrze znoszą tę sytuację, a niektórzy trochę obawiają się o własny los – widzimy się codziennie, choć wirtualnie.

KAI: Czy w normalnych warunkach poza spotkaniami jesteście jako wspólnota jakoś widoczni w Kościele? Czy angażujecie się w jakieś inne działania?

– W niewielkim stopniu. Pojawiało się swego czasu przed nami pytanie, czy chcemy i możemy podjąć powołanie wielu innych Bractw Dobrej Śmierci (które przecież funkcjonują od stuleci), jakim jest pomaganie umierającym w odchodzeniu, praca hospicyjna. Nie robimy tego. Każdy może podjąć taką działalność indywidualnie, natomiast jako bractwa nas na to nie stać. Jesteśmy ludźmi świeckimi. Naszą aktywnością jest życie rodzinne i praca.

Od kilku lat można nas regularnie spotkać w procesji z figurą Matki Bożej Łaskawej w jezuitów na Starym Mieście w Warszawie, gdzie jesteśmy afiliowani i gdzie też przechowywany jest nasz sztandar. Czasem śpiewamy w kościołach w dni patronów dobrej śmierci – św. Barbary, św. Józefa. Śpiewamy też zawsze razem z Adamem Strugiem 1 listopada w dzień wszystkich świętych w katakumbach powązkowskich. Śpiewaliśmy też już na kilkunastu pogrzebach, w gronie naszych rodzin, ale też innych osób, które nas o to prosiły.

Śpiewamy chorał gregoriański i tradycyjne pieśni ludowe, które, wbrew pozorom, wcale nie są naiwne. Przeciwnie, w siermiężnej niekiedy formie przekazują intuicyjnie głębokie prawdy, które odkrywa współczesna teologia. Dobrze się w tym odnajdujemy.

Przede wszystkim chcemy chwalić Boga naszym życiem i naszymi spotkaniami. Zależy nam na utrzymaniu pewnej wspólnoty, która jest wspólnotą trudną. Jesteśmy ludźmi bardzo różnymi, o różnych osobowościach, temperamentach, różnych ambicjach świeckich, nie mówiąc już o poglądach politycznych. Nie mamy nawet podobnej duchowości. A jednak, mimo wszystko, mimo wszystkich kryzysów – trzymamy się razem i ta wspólnota niejednemu z nas bardzo pomogła.

KAI: Czy jesteście otwarci na nowych członków?

– To, że nasza grupka jest mała, stanowi wartość. Daje nam to możliwość zbudowania relacji, wymiany myśli, co nie byłoby możliwe w grupie kilkunastu czy kilkudziesięciu osób. Nasze bractwo jest też pewnego rodzaju klubem, sposobem na zagospodarowanie wolnego czasu dla dojrzałych mężczyzn z bagażem życiowych doświadczeń. Mamy spotkania o charakterze towarzyskim, np. raz do roku spotkanie ostatkowe, na wesoło, z ceremonialnym raczeniem się alkoholem – co również nawiązuje do tradycji brackich.

Wydaje się, jak wspomniałem, że niewielka liczba osób to wartość, natomiast nic nie stoi na przeszkodzie, by tworzyć analogiczne komórki i wspólnoty, również kobiece. Nasze bractwo z pewnością mogłoby służyć w tym pomocą.

KAI: Czy boicie się śmierci? Czy próbujecie ją oswoić?

– Śmierć jest na tyle blisko, że chyba żaden z nas nie potrzebuje już jej oswajać. Czy się boimy? Nie wiem. Nie zadawałem tego pytania braciom. Myślę, że tego lęku nie da się do końca wyrwać z człowieka. Natomiast byliśmy niejednokrotnie przy śmierci, przy umieraniu, wiemy, jak to wygląda, i wiemy, co to oznacza. Każdego z nas to wiele nauczyło. Towarzyszenie przy śmierci jest dobrym przeżyciem. Natomiast ten, kto nie doświadczył śmierci osoby najbliższej, jeśli mówi o śmierci, nie bardzo wie, o czym mówi.

KAI: Co to znaczy „dobra śmierć”?

– Dobra śmierć wiąże się z przygotowaniem. Oczywiście nie jest możliwe idealne przygotowanie. Chodzi jednak o to, by przejść pewną drogę, by starać się żyć tak, by w każdej chwili być na to odejście gotowym, by tak przeżywać każdy dzień, by każdego dnia móc sobie powiedzieć – gdyby to było dziś, odejdę bez żalu. To jest trudne. Mnie np. pewnych rzeczy jest żal, zwłaszcza, gdy pomyślę, ile rzeczy chciałem zrobić, a nie zdążyłem.

W przygotowaniu do śmierci ważne jest pewne doświadczenie ogołocenia. Uczymy się ogołacania starzejąc się. Ogołacamy się z pewnych umiejętności właściwych młodych ludziom. Większość nas, starszych, nie wzięłaby już udziału w olimpiadzie lekkoatletycznej. Coraz mniej możemy, stopniowo przyzwyczajamy się do tego, że jesteśmy pozbawiani pewnych darów życia i zostajemy sam na sam z tym, co nieuniknione. Ważne jest, by wiedzieć, ku czemu to wszystko zmierza, i przyjmować tę rzeczywistość bez zgorzknienia. To pewien charyzmat – przyjmowania ograniczeń bez wewnętrznej rezygnacji.

Myśmy wiele godzin przegadali o śmierci. Ale nie o teorię i mówienie tu chodzi. Ważne jest doświadczenie tego, co bardzo trudno jest wypowiedzieć słowami. Poprzez obecność, milczącą asystę, towarzyszenie przy śmierci innych, uczymy się dobrej śmierci własnej.

KAI: Czy sytuacja pandemii, którą obecnie, przeżywamy może nam pomóc w przygotowaniu się do śmierci?

– To zależy od nas samych. W ciągu ostatnich dziesięcioleci w Europie wydawało nam się, że suplikacje „od powietrza, głodu, ognia i wojny…” to archaiczna modlitwa naszych babek. Nie! Dla jednych Opatrzność, dla innych natura – coś nam przypomniało, że to jest wciąż aktualne. To nas uczy pewnej pokory. Ale zarazy towarzyszyły ludzkiej wspólnocie od zawsze. Trzeba też o tym pamiętać, by nie ulegać przesadnemu lękowi i panice. Mimo chorób ludzkość trwa i Kościół też trwa.

To, co przeżywamy teraz, nie jest w gruncie rzeczy czymś nowym. Umieramy tak, jak umieraliśmy. Nowością jest sytuacja zamknięcia, ograniczenia fizycznego kontaktu.

KAI: Jak zatem dobrze, również w perspektywie własnej śmierci, przeżywać obecną sytuację?

– To, że sprawy tego świata, praca i gonienie za interesami muszą ustąpić innym problemom, powinno być dla nas – i na pewno dla wielu jest – okazją do wyciszenia, refleksji nad swoim życiem, nad przemijaniem i podjęcia konkretnej pracy nad sobą. Ale nie koncentrujmy się na samodoskonaleniu. Musimy pamiętać, że są inni potrzebujący – starsi, samotni, ubodzy. Nie można się odizolować w stu procentach. Zachowując roztropność trzeba wychodzić do innych, okazywać troskę i zainteresowanie. Zwłaszcza potrzebującym.

Ważne jest, byśmy umieli się przeciwstawić niebezpieczeństwom, które mogą być konsekwencją tej pandemii. To, czego się najbardziej obawiam, to nie wirus, a raczej niepokoje społeczne, brutalność i zwierzęca walka o byt, ku której zwraca się wielu ludzi będących w trudnej sytuacji. Całe szczęście, dramatyczne okoliczności skłaniają też wielu ludzi do uruchomienia w sobie prawdziwie anielskich pokładów dobra i ofiarności dla innych. Oby takich było jak najwięcej.

KAI: Jak, zwłaszcza w perspektywie przygotowania do ewentualnej śmierci, przeżywać odcięcie od sakramentów?

– Nie wiem. Sam się poniekąd buntuję. Jest modlitwa. Jest możliwość łączności za pomocą mediów. Należy z niej korzystać, choć to nie może zastąpić sakramentów, zwłaszcza Eucharystii. Eucharystii nie zastąpi żadna transmisja ani Mszy św. z papieżem, ani Mszy św. z Jasnej Góry. Wiele się teraz mówi o komunii duchowej. Też korzystałem z tego sposobu. Wydaje mi się, że w komunii duchowej nie chodzi o to, by wysiłkiem wewnętrznym wyobrazić sobie, że ten sakrament przyjmujemy. Chodzi o wzbudzenie w sobie szczerego żalu za tym, co jest niedostępne, za tym, co kochamy, co jest nam niezbędne, a zostało nam odjęte. I to ma boleć. W tym żalu, w tej tęsknocie, znajdujemy Boga.

***

Kontakt: jacek.borkowicz@gmail.com

Drogi Czytelniku,
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.
Wersja do druku
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Możesz określić warunki przechowywania cookies na Twoim urządzeniu za pomocą ustawień przeglądarki internetowej.
Administratorem danych osobowych użytkowników Serwisu jest Katolicka Agencja Informacyjna sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (KAI). Dane osobowe przetwarzamy m.in. w celu wykonania umowy pomiędzy KAI a użytkownikiem Serwisu, wypełnienia obowiązków prawnych ciążących na Administratorze, a także w celach kontaktowych i marketingowych. Masz prawo dostępu do treści swoich danych, ich sprostowania, usunięcia lub ograniczenia przetwarzania, wniesienia sprzeciwu, a także prawo do przenoszenia danych. Szczegóły w naszej Polityce prywatności.