Ks. Andrzej Regent: ks. Jerzy Popiełuszko nie byłby dziś ulubieńcem żadnej opcji politycznej
21 października 2016 | 09:24 | Łukasz Kasper / bd Ⓒ Ⓟ
On się niespecjalnie znał na polityce. Dla niego ważna była Ewangelia i wierność powołaniu. Dziś nie byłby ulubieńcem żadnej opcji politycznej, byłby na pewno księdzem niepokornym – mówi o ks. Jerzym Popiełuszce w rozmowie z KAI ks. Andrzej Regent, były alumn-żołnierz, który wspólnie z błogosławionym kapłanem odbywał przymusową służbę w kleryckiej jednostce wojskowej w Bartoszycach.
Rozmowa z ks. Andrzejem Regentem, proboszczem parafii w Topolnie (diecezja pelplińska), gdzie znajduje się sanktuarium Najświętszej Maryi Panny Uzdrowienia Chorych. W latach 1966-68 odbył on służbę w kleryckiej jednostce wojskowej w Bartoszycach wspólnie z bł. ks. Jerzym Popiełuszką:
KAI: Dlaczego Ksiądz trafił do kleryckiej jednostki wojskowej?
Ks. Andrzej Regent: To był odwet, oficjalnie powiedzieli nam o tym przedstawiciele Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego. Nasz pobyt w jednostce był odwetem na biskupach za ich list do biskupów niemieckich [z 1965 r., zawierający m.in. słowa „udzielamy wybaczenia i prosimy o nie” – KAI], bo to był okres milenijny [obchodów milenium chrztu Polski – KAI]. W 1965 r. utworzono dwie próbne kompanie złożone z wcielonych do wojska kleryków. Jednak głównym uderzeniem w Kościół było stworzenie całej jednostki wojskowej zlokalizowanej w Bartoszycach, pod granicą z ZSRR. Składały się na nią trzy kompanie kleryków ściągniętych z całej Polski.
Kto był wcielany do tych jednostek?
– Ja byłem klerykiem II roku seminarium diecezji chełmińskiej (dziś pelplińskiej), typowym 19-latkiem, który miał iść do wojska, ale niektórzy byli ze starszych roczników. W moim przypadku naukę przerwano po roku, nie był to zatem aż tak wielki szok, bo człowiek nie zżył się jeszcze z seminarium. Kilku kolegów zastanawiało się nawet czy nie zrezygnować z dalszej nauki. Z naszej diecezji wezwano do jednostki 16 kleryków, choć wcielono mniej. Niektórych odsyłano po przyjeździe do jednostki, innym cofnięto wezwania zanim jeszcze wyjechali z seminarium. Nikt nie wiedział, dlaczego wzywali tego, a nie innego. Panowała zasada: dziel i rządź.
Jak Ksiądz wspomina ten okres?
– Uważam, że dobrze, iż tam byłem. Z wielu powodów. Po pierwsze, nikt z braci nie mógł mi potem wypomnieć, że uciekłem przed wojskiem. Moja mama przeżywała to bardzo, bo chciała choć jednego z nas uratować przed służbą, a nie uratowała żadnego. Po drugie, pobyt w jednostce stanowił poznanie pełnego obrazu Kościoła w Polsce. Do wojska trafili klerycy z różnych seminariów i zgromadzeń zakonnych. Każdy znał rzeczywistość tylko z własnego seminarium. Tam poznaliśmy, jak wygląda życie w innych diecezjach. Pobyt w jednostce nie przeszkodził nam jednak w kontynuowaniu nauki. Egzaminy II roku mogliśmy zdawać na przepustkach w Olsztynie lub w ramach urlopu profesorów. Mimo przerwy na służbę, władze seminarium poszły nam zatem na rękę, żebyśmy nie stracili tego czasu.
Ze świadectw innych księży wiadomo jednak, że pobyt w kleryckich jednostkach wojskowych był ciężkim doświadczeniem.
– Klerycy z jednego seminarium trafiali do różnych kompanii i plutonów m.in. po to, by nie mogli się ze sobą porozumiewać czy uzgadniać jednej wersji reakcji na decyzje dowódców. Utrudniano nam zatem komunikowanie się między kompaniami zlokalizowanymi na różnych piętrach. Ówczesny szef GZP WP gen. Wojciech Jaruzelski stosował zasadę „marchewki i kija”. Np. kuszono kleryków, by zrezygnowali z seminarium, oferowano im atrakcyjne warunki na świeckich studiach. Władza bardzo chciała mieć na tym polu sukcesy. Niektórzy się na to nabrali.
A co było kijem?
– Przede wszystkim rygorystyczny brak przepustek. Większość kleryków wyjechała tylko na ustawowe urlopy – w pierwszym roku na 7 dni, w drugim – na 10 dni. Pierwsze wyjście z koszar po przybyciu do jednostki w październiku miałem dopiero na Boże Narodzenie. W Adwencie przyjechali kapelani PAX-owscy i wyprowadzono nas w szyku zwartym na Mszę św. Były też szykany za wspólną modlitwę, klękanie, posiadanie jakichkolwiek religijnych przedmiotów – medalika, krzyżyka czy różańca. Wtedy działo się piekło.
Nie ustawaliście jednak w jawnej modlitwie?
– Do pewnego czasu. Gdy okazało się, że nie ma sensu walczyć w ten sposób, bo inni tylko przez to cierpią – urządzano np. nocne alarmy – pozostawała modlitwa w ukryciu. Łatwo nie było też dlatego, że na początku się nie znaliśmy. Miało być jak najmniej starych więzi i kontaktów, władza chciała wszystko stworzyć od nowa, tak jak zakładała myśl socjalistyczna.
Władza umieszczała też w jednostkach swoich donosicieli, którzy informowali na bieżąco o nastrojach wśród alumnów.
– Zasada była taka, że stanowili oni 20 proc. składu. Przykładowo dwóch z dziesięciu w drużynie to byli wysłannicy władzy.
To były osoby udające kleryków?
– Nie, o nich z góry było wiadomo, że są od władzy. To byli często członkowie ZSMP i kandydaci do stanowisk partyjnych. Partyjni politrucy bardzo liczyli na ich raporty. Niektórzy od razu dali się odkryć po przybyciu. Część z nich w ogóle nie wiedziała, do jakiej jednostki trafi. Raz ktoś z nich zaklął, gdy usłyszał zainicjowaną modlitwę i spytał „Gdzie ja jestem?”. Gorzej było z tymi, którzy jako klerycy dali się zwerbować po kryjomu.
Ksiądz odczuł, że jest traktowany jak wróg ustroju?
– Na początku pobytu popełniłem pewną nieostrożność. Gdy na sali opowiadaliśmy o tym, co kto robił przed przybyciem do jednostki i jak wyglądały obchody milenijne w poszczególnych diecezjach, wspomniałem, że te uroczystości w mojej diecezji odbywały się m.in. w Toruniu. Przybył na nie reporter agencji Reuters, który rozmawiał ze mną o zakwaterowaniu. Potem Radio Wolna Europa podało za Reutersem, że w Bartoszycach powstała jednostka klerycka, o czym zresztą wiedziano już we wszystkich seminariach. Ale mnie zaraz wezwano i rozpytywano o kontakty z Reutersem. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że widziałem ich dziennikarza tylko raz. Szykan fizycznych nie doświadczyłem.
Rozmawialiście ze sobą o tym, czego doświadczacie w jednostce?
– Na początku zwracaliśmy się tylko do naszych przełożonych z seminariów. Oni przysyłali nam listy i odwiedzali nas. Po lepszym poznaniu się mogliśmy już omawiać niektóre sprawy między sobą, ale i tak część kontaktów każdy utajniał w obawie przed tym, co może się stać. Dopiero po zamordowaniu ks. Jerzego Popiełuszki dowiedziałem się, że on też słał podobne listy do swojego ojca duchownego, a ten je zachował.
Pewnego razu próbowano nas wmanewrować w akcję polityczną, polegającą na namawianiu nas do podpisania rezolucji potępiającej agresję amerykańską w Wietnamie i oddać na ten cel krew. Odizolowano od siebie poszczególne plutony tak, aby nie mogły się porozumieć w tej sprawie. Ostatecznie nie było jednolitej reakcji, jedni nie podpisali i nie oddali krwi, inni tylko podpisali. Próba rozegrania nas okazała się częściowo porażką.
Ksiądz poznał zatem ks. Jerzego?
– Tak, byliśmy w tym samym plutonie. Na początku spaliśmy w jednej dużej sali, do której on przyszedł po mnie. Potem mnie przeniesiono do mniejszej i poza wspólnymi zajęciami spotykałem go rzadziej. Blisko z nim nie byłem, bo on pochodził z diecezji warszawskiej, a ja bardziej trzymałem się z diecezją gdańską i katowicką, które pod względem mentalności były mi bliższe.
Jakim go Ksiądz zapamiętał?
– To był człowiek, dla którego modlitwa była zdecydowanie najważniejsza. Pamiętam, że przyszedł na salę – był październik – i od razu zaproponował, żebyśmy odmówili różaniec. To pierwsze, co o nim pamiętam. Potem była jego ciągła walka o ten różaniec z władzą, która chciała, by go zdjął. Gdy pilnowano, byśmy się głośno nie modlili, on – skupiony – siadał w kącie w wolnej chwili i zabierał się za rozważania z Tomasza à Kempis.
Dał się poznać już wtedy jako kleryk niepokorny?
– Było wiadomo, że jest człowiekiem, który będzie pobożny i nieugięty, to znaczy, że jeśli będzie do czegoś przekonany, to nikt go od tego żadnymi szykanami nie odwiedzie. Ale był też niesamowicie wesoły i towarzyski.
Po święceniach zniknął mi na pewien czas z pola widzenia. Nie był np. z powodu choroby na naszych rekolekcjach, które odbyliśmy po służbie wojskowej. Później ktoś z moich współpracowników przywiózł ulotki z Warszawy z kazaniami jakiegoś ks. Jerzego Popiełuszki. Ja znałem Popiełuszkę, ale to nie był Jerzy tylko Alfons [ks. Jerzy zmienił imię 13 maja 1971 – KAI]. Nawet nie wiedziałem, że to imię zmienił. W jego ostatnim roku, gdy był na ostatnim różańcu w Bydgoszczy, ja akurat miałem spotkanie oazowe u jezuitów. Byliśmy zatem w pobliżu, ale nie mogliśmy się spotkać. Trochę jak w wojsku: na różnych frontach, ale w tej samej sprawie.
Jak Ksiądz wspomina datę śmierci ks. Jerzego?
– Wróciłem wtedy z Bydgoszczy do swojej parafii. Pierwsze informacje z radia były niepewne. W Toruniu u rodziców brat wspomniał już, że mówi się o uprowadzeniu, choć jeden z moich przyjaciół do końca w to nie wierzył; mówił, że to prowokacja. U mnie w parafii było silne duszpasterstwo rolników i oni szykany uważali wręcz za coś normalnego. Byli przekonani, że to robota SB, ale nie przypuszczano, że szarpną się na Kościół. To był po prostu szok, że się na to odważyli.
Jakim kapłanem byłby dziś ks. Jerzy?
– Jestem przekonany, że byłby w tej chwili najbardziej znienawidzonym księdzem przez tzw. salon, czyli liberalny katolicyzm i liberalną opinię publiczną. A sam by się nie ugiął. Wtedy był dla tych ludzi wygodny, bo był radykalny. Teraz ich opinia zniszczyłaby go całkowicie.
Nie byłby kapłanem, który łączy Polaków ponad podziałami politycznymi?
– On się nawet niespecjalnie chyba znał na polityce. To było widać w dyskusjach. Dla niego ważna była Ewangelia i wierność powołaniu. Dlatego na początku zajmował się życiem nienarodzonych, o czym się nie mówi. A zwalczanie aborcji w tamtych czasach oznaczało od razu znalezienie się na celowniku SB. To było przecież jedno z najbardziej szkodliwych [według władzy] działań, za które zaraz wzywano. Zajmował się też służbą zdrowia, w tym personelem medycznym średniego szczebla, który chciano upartyjnić.
Byłby na pewno księdzem niepokornym, nie byłby ulubieńcem żadnej opcji politycznej.
W jaki sposób służba w jednostce kleryckiej wpłynęła na formację kapłańską Księdza?
– Idąc do seminarium, nie miałem wątpliwości, że chcę być księdzem, ale po wojsku wiedziałem już, że nic mnie nie powstrzyma, choć jako laureat olimpiad miałem możliwość podjęcia studiów na wielu kierunkach. Po święceniach zetknąłem się z ruchem oazowym i to wskazało mi, jakim kierunkiem duszpasterskim chcę podążać.
Rozmawiał Łukasz Kasper
***
Wcielanie kleryków do wojska, które odbywało się wbrew umowie państwa z Kościołem z 1950 r., było szykaną władz komunistycznych wobec Kościoła. Władze PRL próbowały w ten sposób zdezorganizować tok studiów seminaryjnych, zastraszyć i odciągnąć od kapłaństwa jak największą liczbę alumnów i ukarać niepokornych biskupów.
Stworzono trzy specjalne kompanie karne dla kleryków zlokalizowane w Gdańsku, Opolu i Szczecinie – Podjuchach. W 1965 jednostkę z Gdańska przeniesiono do Bartoszyc, a z Opola do Brzegu. W rok później wszystkie trzy kompanie kleryckie zostały przekształcone w samodzielne jednostki wojskowe ratownictwa terenowego. Utworzone bataliony podlegały bezpośrednio Głównemu Zarządowi Politycznemu Ludowego Wojska Polskiego.
Zgodnie z Zarządzeniem Ministra Obrony Narodowej z 14 kwietnia 1959 r., poborowi duchowni i zakonnicy oraz uczniowie seminariów, którzy nie przedstawili zaświadczeń z Wydziału ds. Wyznań, mieli zostać poddani przeglądowi lekarskiemu i skierowani do służby wojskowej. W największej jednostce kleryckiej w Bartoszycach liczba pełniących tam służbę wojskową kleryków wynosiła w 1967 r. 320 alumnów, w 1972 – 180, a w 1980 (na krótko przed rozwiązaniem jednostki) – 102 alumnów.
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.