Ks. Jan Sikorski o stanie wojennym i duszpasterstwie internowanych
13 grudnia 2021 | 12:02 | Maria Czerska | Warszawa Ⓒ Ⓟ
O stanie wojennym, o duszpasterstwie internowanych na Białołęce, wspomnieniach związanych z ks. Jerzym Popiełuszką i Mszach św. za Ojczyznę sprawowanych już po jego śmierci opowiada ks. infułat Jan Sikorski. Kapłan podkreśla zaangażowanie Kościoła na rzecz wszystkich potrzebujących w tamtym czasie i zwraca uwagę, że doświadczenie związane z duszpasterstwem internowanych stało się inspiracją do stworzenia działającego do dziś duszpasterstwa więziennego w Polsce.
KAI: Jak wspomina Ksiądz dzień wprowadzenia stanu wojennego?
– Byłem wtedy ojcem duchownym w warszawskim seminarium. Z samego rana włączyłem radio i słyszę, jakiś stan wojenny, ale nie bardzo rozumiałem o co chodzi a już musiałem iść do kaplicy. Poszedłem tam, mówię do kleryków: – Panowie, coś się dzieje niedobrego w Polsce, na kolana i módlmy się!
W seminarium rozmawia się dopiero po śniadaniu. Dopiero wtedy pobiegłem do radia, żeby się zorientować. Wyglądam przez okno, moje okna wychodziły na plecy pomnika Mickiewicza . Patrzę, wozy bojowe, spacerują osoby z pałami. Ja jeszcze pamiętam wojnę. Jako dziecko chodziłem po Krakowskim Przedmieściu tuż przed godziną policyjną, gdy tam byli Niemcy, których się zresztą wtedy nie bałem. A do tych ZOMO-wców mówiłem – Panowie, czy żeście oszaleli? Co tu? Polacy z pałkami na Polaków?
KAI: Jak to się stało, że został Ksiądz duszpasterzem internowanych?
– Zostałem nim w zasadzie z przypadku. Znalazłem się akurat w kurii i biskup spytał się mnie, czy mogę pójść w Boże Narodzenie do internowanych. Oczywiście zgodziłem się, choć wcześniej planowałem w tym czasie wyjechać z Warszawy.
Pojechaliśmy na Białołękę w pierwsze święto, razem z ks. Bronisławem Dembowskim, późniejszym biskupem. Pierwszy raz byłem w więzieniu. Mieliśmy przepustkę, z podpisem Kiszczaka. Ale i tak nie było wiadomo, czy nas wpuszczą, czy nie. Udało się. Wchodzimy do dyrektora więzienia, a tu Msza św. przez radio ze św. Krzyża. Ciepło mi się zrobiło na sercu. „O, tu jesteśmy w swoich klimatach” – pomyślałem.
Dyrektor okazał się bardzo życzliwy, zaprowadził nas do jednego z baraków, gdzie wszyscy stali stłoczeni w korytarzu. Powychodzili z cel. Gdzieś tam daleko w tle przygotowany był ołtarz z krzyżem i nawet ze znakiem „S”.
Ale najważniejsi byli ci ludzie – młodzi, wymęczeni, brodaci. Przypomniałem sobie obrazy tych naszych najlepszych Polaków, wywożonych na Sybir. Pomyślałem: „ Boże, powtarza się ta historia!”
Niektórzy byli mi znani, niektórzy tylko ze słyszenia. Patrzyli z taką radością, że ktoś z zewnątrz przychodzi i że jest to kapłan. Było wielkie wzruszenie. Stanęliśmy przy ołtarzu. Pan Krzysztof Śliwiński, późniejszy dyplomata, który ukończyło obok innych studiów również teologię, zaproponował, że poprowadzi rachunek sumienia. Ludzie podchodzili, spowiadali się, długo to trwało.
Potem Msza św. Śpiewaliśmy kolędy, nastrój świąteczny. Podniesieni byliśmy wszyscy na duchu. Ja tak się cieszyłem wtedy swoim kapłaństwem, że jako ksiądz mogę przynieść tam coś, czego nikt inny im dać nie może.
Po Mszy św. jeszcze zostaliśmy, odwiedzaliśmy poszczególne cele. Poznawaliśmy każdego po kolei, z każdym chwilę rozmawialiśmy. I oczywiście oni przekazywali jakieś wiadomości.
Ja mam na szczęście w sutannie takie głębokie kieszenie, więc brałem i pchałem tam te wszystkie grypsy. Nie wiedziałem, jak z nimi wyjdę ale miałem taką dużą torbę na sprzęty liturgiczne i wrzuciłem tam to wszystko. Idziemy, a jeden z funkcjonariuszy, który mnie prowadził, mówi: – Ja może księdzu pomogę? – O, to bardzo chętnie, proszę bardzo. Wziął moją torbę i wyszliśmy bez żadnych przeszkód.
Przyjechaliśmy do kościoła św. Marcina, gdzie rezydował ks. Dembowski i tam zaraz te wszystkie listy roznieśli do rodzin internowanych wolontariusze z Komitetu Prymasowskiego.
KAI: Czym był ten Komitet?
Prymas Glemp na zaistniałą sytuację zareagował natychmiast. Stworzył Komitet, który miał pomagać internowanym i ich rodzinom. Działało w nim mnóstwo wolontariuszy, w tym znani aktorzy, jak Maja Komorowska. Nawiązywano kontakty z rodzinami internowanych. Ludzie przynosili paczki, roznoszono je do potrzebujących.
Ludzie za pośrednictwem Komitetu dzielili się swoimi trudnościami, brakiem leków. Zdarzało się, że interweniowali biskupi, by osoby w wyjątkowo trudnych sytuacjach rodzinnych zwalniać z więzienia, przynajmniej na jakiś czas. I faktycznie w niektórych przypadkach do takich zwolnień doszło.
Komitety biskupie na wzór prymasowskiego powstawały też w poszczególnych diecezjach. Kościół zareagował od razu. Biskupi wysyłali też księży – często takich, którzy już wcześniej byli kapelanami Solidarności i mieli kontakty – by byli kapelanami w więzieniach, wszędzie tam, gdzie przebywali internowani. Wszyscy ci księża zasługują na wielki szacunek.
Jako kapelani spotykaliśmy się razem, dzieliliśmy się doświadczeniami. Był to, można powiedzieć, pewien zalążek duszpasterstwa więziennego w Polsce, które wcześniej prawie nie istniało.
Ksiądz Kardynał odwiedził internowanych w więzieniu na Białołęce. Był tam także bp Dąbrowski, który udzielał osadzonym bierzmowania.
KAI: Jak wyglądało duszpasterstwo internowanych na Białołęce?
Przez cały stan wojenny, razem z ks. Dembowskim, a potem jeszcze z innymi księżmi, przychodziliśmy do więzienia w każdą niedzielę i odprawialiśmy Mszę św.
Warunki były okropne, więźniowie mocno stłoczeni w celach, o higienie nawet nie ma co mówić.
Mszę św. odprawiałem w tłoku, gdyż pomieszczenie było niewielkie a niemal wszyscy internowani przychodzili, choć przekonania mieli różne.
Powstała taka w zasadzie parafia, z ciekawą, rodzinną atmosferą.
„Wyjadacze” opozycyjni w więzieniu się czuli jak ryby w wodzie ale pamiętam, że raz przyszła grupa nowych więźniów. Byli przerażeni. A ja mówię do nich: – Jak się cieszę, że was jest dziś więcej niż tydzień temu! Każdy proboszcz się cieszy, jak mu parafia rośnie!
Śmiech, chwila odprężenia. Dziękowali mi potem, że mogli odetchnąć innym powietrzem.
Potem Ojciec Święty podarował książki, Pisma Święte, tak, że każdy miał w celi egzemplarz Biblii. Uczyliśmy ich trochę z księżmi, czym jest Msza św. Nawet wierzący wiedzieli dość mało. Zwykle w kościołach stali za filarem, a tu teraz byli blisko, dotykali stołu, gdzie sprawowana była liturgia. Odkrywali to wszystko ze zdumieniem.
Mówiłem do nich – Jesteście panowie na zamkniętych rekolekcjach, macie możliwość pomyśleć trochę nad sobą, Pismo św. postudiować.
Antoś Zambrowski, syn Zambrowskiego, członka biura politycznego, sam mianował się takim „kapelanem”. O dziewiątej godzinie walił w kaloryfer i krzyczał „Apel Jasnogórski, Apel Jasnogórski, do modlitwy!”.
Było sporo nawróceń. Niektórzy szli po długim czasie do spowiedzi, ktoś wziął ślub kościelny. Jeden więzień – Janek Lityński – przygotowywał się do sakramentu chrztu. Bardzo głęboko, z zastanowieniem. Przyjął go z powagą i radością. Mówiłem o tym na jego pogrzebie.
Była to prawdziwa praca parafialna, bardzo dla mnie satysfakcjonująca. Zaprzyjaźniłem się z nimi. Sam odczułem, jak ważna jest obecność kapłana i więź z Kościołem, zwłaszcza w warunkach trudnych, ekstremalnych.
KAI: Jakie były dalsze losy tego duszpasterstwa?
Gdy w kościele św. Marcina urządziliśmy dziękczynną Mszę św. za zwolnienie internowanych, ludzie wychodząc z kościoła byli nieco zdezorientowani: – To co? To już się kończy to wszystko?
Myślę sobie „Boże, jaki jestem bezmyślny!” – Nie, nie kończy się! Zapraszam was do kościoła. Gdzie? – Do seminaryjnego? – Kiedy? – W niedzielę po trzynastym.
I tak się zrodziła tradycja Mszy św. za Ojczyznę środowiska byłych internowanych, podobna do tej u św. Stanisława Kostki. Zawsze w niedzielę, po trzynastym dniu miesiąca. Kościół był nabity, przychodziło bardzo dużo ludzi. Dodatkowym „smaczkiem” był fakt, że przez ścianę sąsiadowaliśmy z generałem Jaruzelskim. Poza Mszą św. nie było dodatkowych spotkań, ale miałem wiele kontaktów osobistych. Ludzie przychodzili porozmawiać, o sobie, o swoich problemach małżeńskich, rodzinnych.
Mieliśmy tzw. „radę parafialną”. Jej członkowie na Mszy św. mówili za kogo się modlić oraz przekazywali różne wiadomości z życia Kościoła i Solidarności. To była chyba jedyna wówczas w Warszawie pól wolna trybuna, informująca, że „Solidarność” jeszcze żyje. Miałem w związku z tym pewne problemy ze strony SB.
Raz po Mszy św. zaproponowałem, żebyśmy poszli się pomodlić do grobu ks. Popiełuszki. Cały tłum szedł ulicami z Krakowskiego Przedmieścia na Żoliborz. SB-cy byli wściekli. Miesiąc później ściągnęli jakieś ogromne siły ZOMO. Myśleli chyba, że te marsze będą jakąś tradycją. Mi to nawet nie przyszło do głowy. ZOMO-wcy strasznie klęli, bo wystali się na trzaskającym mrozie a tłum rozszedł się po Mszy spokojnie.
W 1986 r. zostałem przeniesiony jako proboszcz do parafii św. Józefa na Kole i tam też zaczęła być odprawiana ta Msza. Po 1989 r., gdy sytuacja w Polsce się zmieniła, zaproponowałem, by każdy zaangażował się we własnej parafii. Zostało to przyjęte ze zrozumieniem. Uczestnicy Mszy za Ojczyznę ufundowali jednak tablicę upamiętniającą to duszpasterstwo w kościele św. Józefa.
KAI: Czy zdawał sobie Ksiądz sprawę z zagrożenia związanego z tą działalnością?
– Zupełnie nie. Nie zdawałem sobie nawet sprawy z powagi niebezpieczeństwa, jakie zawisło nad ks. Jerzym. Kiedyś spotkaliśmy się w Dębkach nad morzem. Opowiadał mi: Wiesz, w moim samochodzie mechanik odkrył pluskwę, która nadawała sygnały, gdzie się znajduję. A jak tu jechałem, to śledziły mnie dwa samochody, ale jakoś ich wykiwałem. Mówię: – Słuchaj. Jurek, nie mają co robić, tylko jeździć za tobą. Chyba przesadzasz!
KAI: Jak Ksiądz wspomina Msze św. za Ojczyznę odprawiane przez ks. Jerzego?
Pamiętam, jak słyszałem go mówiącego kazanie w kościele św. Brygidy w Gdańsku. Podziwiałem go, że był tak dobrze przygotowany. Widziałem, jak ludzie go słuchają.
To był czas, gdy nie chodziłem jeszcze na Msze św. do św. Stanisława Kostki. Nie miałem czasu a poza tym byłem jakoś zdystansowany. Myślałem, że to jakieś takie polityczne festyny – człowiek jednak ulegał propagandzie…
Dopiero, gdy pierwszy raz poszedłem, zobaczyłem, jaki panuje tam nastrój, że nie są to żadne wiece ale bardzo głęboka modlitwa, osadzona w miłości do Boga i Ojczyzny. Po tej całej komunie, po tym zgnojeniu, po tych nadziejach zaprzepaszczonych – to był oddech. Odczułem to. Dwie godziny wolnej Polski.
Rozmawiałem tam z najlepszymi polskimi aktorami, dziękowałem im za zaangażowanie. Odpowiadali: – Księże, niech ksiądz nie dziękuje. Myśmy nigdy nie mieli okazji stanąć przed taką publicznością!
Powiedziałam do ks. Popiełuszki: – Jurek, ty jesteś mały papież. Kiedyś ten plac będzie twojego imienia. Wyprorokowałem.
KAI: Po śmierci ks. Popiełuszki to Ksiądz zaczął odprawiać Msze św. za Ojczyznę.
– Po tym strasznym morderstwie Ksiądz Kardynał prosił, z racji tego, że proboszcz, ks. Teofil Bogucki był w szpitalu, bym przejął opieką nad tą Mszą św. Mogłem to zrobić, gdyż jako duchowy ojciec w seminarium niedzielę miałem wolną.
Przychodziły tłumy. Ludzie oczekiwali każdego słowa. Jak tylko padło słowo „Solidarność” to jakby przechodził przez wszystkich prąd elektryczny. Pamiętam taką jedną sytuację, gdy ludzie wołali głośno „Solidarność, Solidarność!”. Skomentowałem to wówczas słowami pieśni „Słuchaj Jezu jak Cię błaga lud”. Wierni reagowali bardzo mocno.
Czasem mówiłem troszkę żartem, np. gdy wokół kościoła stali ZOMO-wcy. Padał śnieg, wszyscy biali, przykryci śniegiem. Mówię: – Uważajcie, bo tam takie bałwanki stoją, niektóre mają pałeczki, mogą krzywdę zrobić. Wszyscy „cha, cha ,cha” i rozeszli się bardzo spokojnie.
Urok tych spotkań trwał nawet po śmierci ks. Jerzego. To było bijące serce wolnej Polski.
KAI: Czy doświadczenia z czasu stanu wojennego były dla Księdza inspiracją do zaangażowania się w duszpasterstwo więzienne?
– Tak. To zresztą był następny Boży przypadek. W Wiedniu miał się odbyć zjazd duszpasterzy więziennych. Miał w nim uczestniczyć biskup ale nie mógł pojechać a ponieważ moje nazwisko kojarzyło się mu z więzieniem, prosił, bym to ja się wybrał. W pociągu, gdy wracałem z tego spotkania, w mojej głowie zrodził się cały plan zorganizowania duszpasterstwa więziennego w Polsce.
Potem zostałem naczelnym kapelanem więziennictwa w Polsce. Powstało bractwo więzienne, którego członkowie zaczęli odwiedzać i wspomagać już takich normalnych więźniów, kryminalnych. Działałem zresztą nie tylko w Polsce ale na terenie całych tzw. „demoludów”. Wszędzie, gdzie się dało. Duszpasterstwo i bractwo więzienne funkcjonuje do dziś.
KAI: Czym, zdaniem Księdza, był dla Polaków stan wojenny?
– To było uderzenie miażdżące dla naszej psychiki. Trwał „karnawał” Solidarności, entuzjazm, radość po tylu latach. I w tym momencie – uderzenie pałką. Ten cios w świadomość, był chyba jeszcze straszniejszy niż wszystkie inne straty. Bardzo mi tego było żal i do dziś jestem przekonany, że to była ogromna zbrodnia. Niektórzy twierdzą, że chodziło o to, by ocalić Polskę przed inwazją ZSRR. Nie wiem, trudno mi powiedzieć. Wiem, że było to doświadczenie, które sprawiło, że do dziś jesteśmy połamani i do dziś sobie z tą nasza wolnością nie umiemy do końca poradzić.
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.