Nie pozwalał Wojtyle przegrywać
19 maja 2011 | 10:13 | mk, mo, mr / ms Ⓒ Ⓟ
Nigdy nie pozwalał przegrać w piłkę kardynałowi Wojtyle, chętnie śpiewał, żartował, opowiadał dowcipy – mówi o kardynale Wyszyńskim Barbara Dembińska, która od 1970 roku pracowała w Sekretariacie Prymasa Polski.
Przypominamy materiał archiwalny KAI z czerwca 2001 roku.
KAI: Z kard. Wyszyńskim nie tylko Pani pracowała, ale wyjeżdżała także na urlop. Co szczególnie utkwiło w Pani pamięci ze wspólnie przeżytych chwil?
– Nigdy nie zapomnę wspólnych wieczorów na Bachledówce w Tatrach. Właśnie tam Ksiądz Prymas najchętniej spędzał wakacje, często także w towarzystwie kardynała Wojtyły. Jeździliśmy tam w lipcu, zazwyczaj całą grupą: pracownicy Sekretariatu, członkinie Instytutu Prymasowskiego, kierowca Księdza Prymasa, ojcowie i bracia paulini. Zawsze odwiedzali nas wtedy: kardynał Wojtyła i ksiądz Staś – obecnie ksiądz biskup Dziwisz [obecnie kardynał]. Pamiętam, że graliśmy razem w piłkę.
W piłkę nożną?
– Nie, w siatkówkę. Ksiądz Prymas był sędzią, ale mimo to „podjudzał” nas i powtarzał powtarzał: „Słuchajcie, musimy przegrać!”. Chodziło o to, że drużyna, w której jest kard. Wojtyła, obowiązkowo miała wygrać. Potem były długie, letnie wieczory i nie kończące się wspólne śpiewy, które trwały nawet do drugiej w nocy.
I kardynał Wyszyński wytrzymywał do drugiej w nocy? Nie lubił chyba późno chodzić spać. Czy tak?
– Tak, toteż zwykle przed północą się wymykał. Dopóki jednak był z nami, było bardzo wesoło. Zwłaszcza, gdy rozmowa toczyła się między Księdzem Prymasem a kard. Wojtyłą. Obaj mieli niesamowite poczucie humoru. I świetnie się rozumieli, niekiedy nawet bez słów. Kard. Wojtyła był reżyserem tych spotkań. Pamiętam, że dużo śpiewał, także solo. Były to harcerskie piosenki, ballady, ale także piosenki religijne, pielgrzymkowe.
Te spotkania miały jakąś niezwykłą atmosferę. Zwłaszcza gdy obok Księdza Prymasa był ks. kard. Wojtyła. Nigdy nie zapomnę, jak wielkim szacunkiem, graniczącym z pietyzmem, darzył on kardynała Wyszyńskiego. Zawsze też pierwszy składał mu życzenia imieninowe. W tym celu specjalnie przyjeżdżał pod koniec lipca do Ojca, bez względu na to gdzie on się znajdował, by nikt go w tym nie uprzedził.
Wiadomo, że Kardynał Wyszyński dużo czytał. Czy miał swoje ulubione lektury?
– Ojciec, bo tak go nazywaliśmy, uwielbiał powieści Kornela Makuszyńskiego. Chętnie też czytał „Alchemię słowa” Parandowskiego czy Sienkiewiczowską „Trylogię”. Nadto przeglądał wszystkie książki, które przynosili mu autorzy, wśród nich publikacje ekonomiczne czy z dziedziny fizyki. Można powiedzieć, że w dużym stopniu przeznaczał urlop na czytanie. Zawsze powtarzał: spędzać wakacje to nie znaczy leniuchować. W myśl tej zasady Ojciec organizował nam też tzw. akademie historyczne. Czytaliśmy wtedy wspólnie książki z historii Kościoła i Polski, Ksiądz Prymas tłumaczył nam wiele rzeczy, uaktualniał. Naprawdę wiele wówczas skorzystaliśmy, do dziś jestem Ojcu za to bardzo wdzięczna.
A czy pamięta Pani swoje pierwsze spotkanie z kardynałem Wyszyńskim?
– Tak, doskonale pamiętam. Miało ono miejsce w kościele akademickim św. Anny w Warszawie. Ksiądz Prymas przyjechał tam na zakończenie rekolekcji wielkopostnych. Pamiętam, że ogromne wrażenie wywarły na mnie wtedy słowa, jakimi zwykł zresztą zawsze rozpoczynać swe homilie i przemówienia: „Umiłowane dzieci Boże, dzieci moje”.
Dlaczego wywarły one na Panią tak wielkie wrażenie?
– Ze względu na sposób, w jaki Ksiądz Prymas je wypowiedział. Z jednej strony – z jakąś niezwykłą powagą i dostojeństwem, z drugiej zaś czułam, że kryje się za tym wielkie serce. I wiedziałam, że to, co mówi jest autentyczne. Że nie jest to żadna gra ani poza.
W roku 1968 odkryłam swoje powołanie do życia w Instytucie Prymasowskim, który założył kard. Wyszyński. Później otrzymałam propozycję pracy w Sekretariacie Prymasa Polski. Od 1970 roku aż do śmierci Ojca w roku 1981, mogłam obcować z nim na co dzień. Wraz z upływem czasu, utwierdzałam się w przekonaniu, że jest to człowiek nie tylko wielkiej dobroci i wielkiego serca, ale na prawdę święty.
A pierwsze zetknięcie z kard. Wyszyńskim w Sekretariacie Prymasa, czy także Pani pamięta ten moment?
– Było to w kaplicy Pałacu na Miodowej. Panował taki zwyczaj, że wszyscy pracownicy Sekretariatu spotykali się codziennie rano na Mszy św. Do dziś mam przed oczami Księdza Prymasa odprawiającego tę Mszę: czynił to w sposób inny, niż wszyscy. Tak, jakby sprawował Eucharystię po raz pierwszy w życiu. Później, po latach, przekonałam się, że tak było zawsze. Do każdej Mszy podchodził jakby z lękiem, mając poczucie tajemnicy, jaka się w tym czasie dokonuje.
Potem Ksiądz Prymas zaprosił mnie na śniadanie. I znów: na Miodowej był taki zwyczaj, że wszyscy pracownicy Sekretariatu byli zarazem domownikami. Uczestniczyli we wszystkich posiłkach Księdza Prymasa.
Co podano wtedy do stołu?
– Na śniadaniu często bywały parówki, być może więc i wtedy siostry podały parówki. Tego nie jestem pewna. Pamiętam natomiast dokładnie, że byłam urzeczona wielkim taktem i niezwykłą wręcz delikatnością Księdza Prymasa. Troska, z jaką spoglądał na mój talerz i ciągle ponawiane pytanie: czy mam co jeść i czy mi smakuje, bardzo mnie onieśmielało. Znamienne, że Ksiądz Prymas podobnie zachowywał się także wobec gości, którzy często byli zapraszani na posiłki, (np. prof. Tatarkiewicz z żoną). Oni także byli urzeczeni jego niezwykłą dobrocią i prostotą. Najczęściej przecież widzieli go na ambonie i wydawał im się niedostępny. Bezpośrednie spotkanie burzyło wszelkie tego typu pojęcia.
Kardynał Wyszyński nie był więc na co dzień niedostępny czy surowy, jak często się go przedstawia?
– Absolutnie nie. Wyobrażenia takie wynikały z pewnością z ówczesnej sytuacji politycznej. Przecież cokolwiek Ksiądz Prymas czynił, zawsze kamery były na niego ustawione, każdy gest mógł być źle odczytany. Dlatego wobec świata Ojciec musiał być Księciem Kościoła, człowiekiem niewzruszonym, nieugiętym, stanowczym. I taki był w służbie Kościołowi. Natomiast w życiu prywatnym był zupełnie inny. Po prostu był Ojcem. Tak też się do niego zwracaliśmy. A on, jak prawdziwy ojciec – traktował wszystkich nas jednakowo, bez względu na zajmowane stanowisko czy wykształcenie. Szacunkiem obdarzał każdego człowieka, którego traktował jak dziecko Pana Boga.
Powszechnie wiadomo, że szczególnym szacunkiem Ksiądz Prymas darzył kobiety, nawet wstawał gdy wchodziły do pomieszczenia, w którym się znajdował.
Czy zawsze tak było?
O, tak, tej zasadzie Ojciec był wierny przez całe życie. W takiej atmosferze był wychowywany w domu rodzinnym. Tego nauczył się jeszcze od swej matki.
A jak wyglądał gabinet, w którym pracował kard. Wyszyński?
Ojciec był człowiekiem bardzo skromnym, toteż żył bardzo skromnie. Był – jak sam nieraz żartował – chyba najtańszym hierarchą w Kościele. W swojej siedzibie na Miodowej nie zmienił nic po swoim poprzedniku – kardynale Hlondzie, spał nawet w tym samym łóżku, co on. Pamiętam, że nawet lekarze, którzy przychodzili leczyć Ojca, byli zdumieni, iż Prymas Polski tak skromnie mieszka. Wręcz ubogo.
Dlaczego ubogo? Jak wyglądało mieszkanie Prymasa?
– W pokoju sypialnym Ojca stało łóżko, jak mówiłam po kardynale Hlondzie i szafa, także poprzedniego Prymasa. Przy łóżku – maleńki chodnik, stolik z lampą i książkami, i jedno krzesło.
A książki?
– Oczywiście było ich wiele, stały w bibliotece w gabinecie pracy. Było tam również duże biurko Księdza Prymasa, przy którym spędzał wiele godzin. Duże, gdyż każdy pracownik sekretariatu miał swoją teczkę. Te teczki leżały właśnie na biurku.
Jaki wyglądał zwykły dzień Księdza Prymasa, gdy nie było wielkich uroczystości, wyjazdów, spotkań?
– Takich dni było bardzo mało. Bez względu na późniejsze zajęcia kazdy dzień rozpoczynał się podobnie. Ksiądz Prymas był „słowikiem”, lubił wcześnie chodzić spać i wcześnie wstawać. Budził się ok. 4 rano, wstawał zazwyczaj o piątej. Przez tę godzinę odwiedzał duchowo sanktuaria maryjne Polski i świata, zwłaszcza podążął na swoją ukochaną Jasną Górę. Zmieniło się to dopiero pod koniec życia, kiedy lekarze prosili by przynajmniej do szóstej leżał w łóżku. Rano pierwsze kroki kierował do kaplicy. Odmawiał brewiarz, potem, zawsze o 7.30 sprawował Najświętszą Ofiarę. Potem jadł śniadanie, a następnie przyjmował gości na audiencji i załatwiał ważne sprawy. Trwało to do godz. 13.30, a czasem dłużej. Później był obiad, a po nim znów praca w gabinecie. Po południu Ksiądz Prymas wizytował parafie, jeździł na konsekrację nowych kościołów. Kapłani chętnie też zapraszali Ojca na rocznicę swych święceń. Obowiązkowo uczestniczył również w zakończeniu rekolekcji dla lekarzy, prawników, twórców, studentów.
Kolacja była zazwyczaj o 19, czasami się opóźniała. Po niej Ojciec szedł często na spacer do swego ogrodu i odmawiał różaniec, a potem jeszcze do kaplicy, którą opuszczał ok. 21. Następnie udawał się już do sypialni.
Wspomniała Pani o spotkaniach ze środowiskiem akademickim. Studentów zapraszał też Ksiądz Prymas do siebie na słynne pączki w okresie Bożego Narodzenia.
– Tak, uczestniczyłam nawet często w tych „pączkach”. Odbywał się wówczas konkurs: kto zje najwięcej pączków. Pamiętam, że rekord jaki padł, to 22 pączki. Zjadł je student Politechniki Warszawskiej.
Kto piekł te pączki?
– Siostry elżbietanki z Miodowej. Później natomiast, gdy przychodziło coraz więcej studentów, pomagały im siostry serafitki.
Z czym te pączki były?
– Z nadzieniem różanym. Były naprawdę pyszne. Ojciec ze swoim charakterystycznym uśmiechem chodził po sali, nadziewał je na widelec i każdego po kolei częstował. Było przy tym dużo śmiechu. „Nie możecie wyjść głodni od Prymasa Polski” – powtarzał, gdy ktoś odmawiał.
Ksiądz Prymas miał więc na co dzień poczucie humoru?
– Tak, do tego stopnia, że w czasie posiłków nie pozwalał rozmawiać na tematy służbowe. Posiłki traktował jako przerwę w pracy, wprowadzał dobrą atmosferę, żartował. Świetnie mówił gwarą góralską, mazurską, opowiadał nawet żydowskie dowcipy.
Czy pamięta pani jakąś opowieść?
– Pamiętam, jak wspominał jedną z wizytacji. Ktoś przywitał Księdza Prymasa słowami: „Najprzewielebniejsza Ewidencjo”. W innej parafii natomiast pewien człowiek, bardzo stremowany, trzymając w ręku czapkę, powiedział do kard. Wyszyńskiego: „Kochany Księże Prymasie, nasz Ojcze, który jesteś w niebie”. Po czym szybko dodał: „Oj, psia mać, w pacierz zaszedłem”. Po czym rzucił czapką i uciekł. W takiej właśnie atmosferze spożywaliśmy posiłki. Ksiądz Prymas opowiadał te zdarzenia w kapitalny sposób, śmieliśmy się wszyscy do łez.
W czasie wizytacji parafii posiłki były zapewne bardziej uroczyste?
– Tak, ale Ojciec nie lubił przesady. Na wizytacjach np. nie jadał słodyczy. Kiedyś na wizytacji dekanatu każda parafia przyniosła swój tort. Nie spróbował więc żadnego, żeby nikomu nie robić przykrości. Wszystkich bowiem nie dałby rady skosztować.
Wizytacje często były trudne, męczące, ale przynosiły Księdzu Prymasowi dużo radości. Ludzie bardzo kochali Prymasa, chcieli chociaż go dotknąć, patrzyli na niego z podziwem i szacunkiem. W czasie wizytacji było to bardzo widoczne.
Czy kard. Wyszyński miał swoje ulubione potrawy?
– Najbardziej lubił placki ziemniaczane, kaszę gryczaną z zsiadłym mlekiem i kluski z makiem, które najczęściej wspominał jako potrawę z dzieciństwa. Siostry nawet szukały kiedyś przepisu, by ugotować je tak jak robiła mama Ojca. Ale chyba się nie udało!
Czy Ksiądz Prymas czuł się samotny w swojej rezydencji?
– Był typem samotnika. Dlatego pewnie w młodości marzył o tym, by redagować pismo, pracować naukowo, wykładać. Zawsze powtarzał, że nie widział siebie w roli, w jakiej Pan Bóg go postawił. Nigdy jednak się nie czuł sam. Lubił ludzi, lubił spotkania z ludźmi, bardzo je zawsze przeżywał. Ciekawe też, że nigdy nie widziałam go smutnego, okazującego zdenerwowanie czy niezadowolenie. Mógł się czuć samotny, ale nie sam. Samotny ze względu na trudne sytuacje, niezrozumienia. Ale pewność decyzji, które podejmował na kolanach, na modlitwie, okazywała się potem zbawienna.
Jak wspomina Pani ostatnie dni życia Księdza Prymasa? Czy zdawał sobie sprawę, że choroba postępuje?
– Nie. Lekarze byli umówieni z Księdzem Prymasem, że powiedzą mu prawdę. I tak się stało. Powiedzieli mu: wynik badania jest pozytywny. A w wypadku nowotworu „pozytywny” oznacza, że w organizmie są komórki nowotworowe. Ks. Prymas chyba to zrozumiał w inny sposób. Nie spodziewał się, że może być to już koniec, choć był gotowy na wszystko. Po pierwszym badaniu na przykład, gdy wyniki wykazały wodę w jamie brzusznej, w zapiskach Ojca można przeczytać słowa: „To jest początek końca”. Był to kwiecień 1981 rok.
W ostatnich dniach Ojciec w zasadzie nie mówił o śmierci. 27 maja był już nieprzytomny, ale rano jeszcze przyjął Komunię św.
Czy wiadomo, jakie były ostanie słowa Ks. Prymasa?
– „Chwalcie łąki umajone”. Wypowiedział je 26 maja, słabym, gasnącym głosem, jakby chciał zaśpiewać tę pieśń. Wzrok miał wówczas utkwiony w Obraz Matki Bożej Jasnogórskiej, który stał w sypialni i z którym się praktycznie nie rozstawał.
A Pani ostatnie spotkanie z kard. Wyszyńskim?
– Pamiętam do dziś. Było to w czasie dni skupienia, 25 marca w Choszczówce. Ojciec przyjechał wtedy wygłosić tam konferencję. Nagle stanął przodem do okna balkonowego w kaplicy, popatrzył na nas, oczy zaszły mu łzami i powiedział: „Pamiętajcie, że najcięższym grzechem, jaki popełniłem w życiu było to, że nie od razu zgodziłem się z wolą papieża, gdy kard. Hlond zwiastował mi objęcie biskupstwa w Lublinie. Nie mogę sobie tego darować, gdyż myślałem wtedy o sobie, a nie o tym, że Bóg jest mocny w mojej słabości”.
Pamiętam też ostatnie Boże Narodzenie z Ojcem, ostatnią wigilię.
Jak wyglądała wigilia na Miodowej
– Zbieraliśmy się wszyscy w jadalni. Zasiadaliśmy do stołu nakrytego białym obrusem. Obok stała piękna, duża, prawdziwa choinka. Na stole oczywiście tradycyjne potrawy: kluski z makiem, zupa grzybowa, ryba, kompot z suszonych owoców. Składaliśmy sobie najpierw życzenia, a po wieczerzy śpiewaliśmy kolędy.
Czy Ksiądz Prymas miał swoją ulubioną kolędę?
– „Zaśnij Dziecino, Boże Dziecię, tyś nam pociechą na tym świecie”.
Jakie wydarzenie związane z osobą Prymasa Tysiąclecia najmocniej utkwiło w Pani pamięci?
– Chyba to pierwsze spotkanie w kościele św. Anny i – wspomniane już przeze mnie – słowa: „Umiłowane dzieci Boże…”. Zawsze jednak byłam urzeczona ogromną delikatnością w podejściu Ojca do człowieka, jego skupienie i zatroskanie, z jakim słuchał innych. I urzekało mnie jeszcze jedno: że Ojciec tak bardzo kochał przyrodę. Podglądał na przykład mrowisko. Nigdy też nie przechodził obojętnie koło wiewiórki…
…podglądał nawet muchołówki i założył stołówkę dla ptaków, jak czytamy w „Zapiskach więziennych”.
– Ojciec był wrażliwy na wszystko, co żyje w przyrodzie. Świat nazywał światem Bożym. Gdy chodziliśmy na spacery w Choszczówce czy na wakacjach, pamiętam, że po śpiewie umiał rozpoznać gatunek ptaka. Znał wszystkie drzewa, nazywał po imieniu krzewy, rośliny. Przyroda też działała na niego kojąco, regenerowała siły Ojca. Potrafił wyjść na spacer blady, zmęczony. Po godzinie wracał i był zupełnie innym człowiekiem. Ksiądz Prymas szczególnie w przyrodzie czuł obecność Pana Boga, powtarzał zresztą często, że piękno świata, zieleń, kwiaty, drzewa, wszystko to jest właśnie dla człowieka. Miłość Ojca do przyrody naprawdę mnie zachwycała. Z tamtych lat pozostało mi także i to, że ogromnie kocham świat.
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.