Światowy tydzień patologii
01 marca 2012 | 11:04 | Wolontariusze Don Bosco Ⓒ Ⓟ
Ulubione, prawdopodobnie olsztyńskie lub grajewskie, powiedzenie Doris, stało się mottem naszych wakacji. Klerycy, którzy przyjechali do pomocy z Limy, szybko załapali kontekst i „PATOLODŻIA” w ich wydaniu, stała się określeniem na wszystkie nerwowe, dziwne, a czasem także śmieszne sytuacje, które spotkały nas podczas tych wakacji.
Światowy tydzień patologii wymyślił bat Antony. A wyglądał on tak.
W niedzielę popołudniu wyjechał na tydzień ksiądz Piotr. W poniedziałek, 6 lutego moja siostra obchodziła urodziny. Jak minęły, możecie przeczytać na blogu solenizantki. Jednak wspomnieć muszę o przyjęciu niespodziance, które odbyło się popołudniu w Bosconii. Pogoda była dość dziwna, strasznie duszno na zewnątrz. Doris zażyczyła sobie zatem, aby spadł deszcz… tak bardzo chciała, aby popadało jak w Polsce. No i życzenie się spełniło. Cieszyłyśmy się jak dzieci, bo pierwszy raz odkąd tu jesteśmy padało, nie siąpiło, lecz padało. Niestety o poranku dnia następnego, okazało się, że całe wejście do oratorium i plac przed patio są zalane wodą, która nie mając ścieku, stoi i sięga aż do kostek. Doris z braćmi szybko skombinowali specjalne urządzenia miotłopodobne do odgarniania wody i zaczęliśmy nasz rytuał, który trwał ponad godzinę.
Dzieci gromadziły się przed bramą krzycząc, aby im otworzyć lub ciesząc się, że ich moczymy odgarniając wodę. Inne z kolei wdrapywały się na bramę, by nie zalać im butów i krzyczały: „Hola senorita” . Podczas pracy, dzielnie towarzyszyła nam pani sprzedająca lody i wykrzykująca hasła w stylu: „dzieci dzieci, woda się zbliża”, „cieszcie się dzieci macie plażę na miejscu”, „dzieci, dzieci, lody, lody, gumy farbujące język, wooooodaa się zbliża” itp. A ja prawie płakałam ze śmiechu. Wieczorem znów zaczęło padać . Kolejny poranek zaczęliśmy zatem od godzinnego odgarniania wody. Niestety tym razem praca skończyła się na zgubionym różańcu na palec, którego udawało mi się pilnować przez 5 lat studiów, a tym razem nie przeżył godzinnego pobytu w etui na komórkę i krzyku „Ana, te llama, Ana te llama!!”(Ania dzwoni, Ania dzwoni) połączonego z energicznym machaniem etui, w wydaniu animatora o ksywie CHINO . Wszyscy pomagali szukać, jednak bez efektu. To tylko początek dobrej passy moich dewocjonaliów, ponieważ kilka dni później zgubiłam szkaplerz.
Ale wracając do tygodnia patologii. Środowy wieczór i czwartkowy poranek minęły podobnie jak te poprzednie. Każdego ranka inni profesorowie pomagali odwadniać wejście. Widok Carlosa, naszego profesora od francuskiego, w dresach podciągniętych do kolan i klapkach ogrodowych, był prześmieszny. Wszyscy bowiem szybko nauczyli się, że należy przynosić ze sobą ubrania na przebranie. Po odgarnianiu wody i krótkiej pomocy Doris przy rozdawaniu list, kredy, podbijaniu karnetów, przyszło do mnie dziecko ze zbitą ręką. Okazało się, że kolega przyciął mu ją drzwiami. Zimna woda i czekamy chwilkę. Ręka zaczęła się robić coraz większa. Dzwonię zatem do brata Raula czy mogę iść z dzieciakiem do Centro Medico. Okazuję się, że rozdaje na slumsach ulotki. Dzwonię zatem do brata Osbela. Idzie ze mną, ale po 5 minutach już zostajemy sami. Ja i 9-letni Rafael. Zapłakany i przerażony. Na szczęście obeszło się bez zastrzyków i bez szukania zgody rodziców. Lekarz założył mu zimny opatrunek i podał dawkę leku przeciwbólowego. Czekaliśmy na to prawie godzinę.
W między czasie wszystkie pielęgniarki zdążyły się już mnie wypytać skąd jestem, dlaczego mam niebieskie oczy, co tutaj robię, czy w Polsce jest zimno, czy mam farbowane włosy itd.
Wracamy do Bosconii. Chłopiec w końcu zaczyna się do mnie odzywać. Chce iść do domu. Oczywiście ktoś go zaraz odprowadzi. Niestety wracamy akurat na moją ulubioną godzinę warsztatów. Więc sadzam chłopca w biurze i latam rozdawać listy, szukać kluczy, szukać profesorów, jak zwykle. Jak już udaje się wszystko ogarnąć, okazuje się, że wszyscy są już zajęci, więc sama idę odprowadzić chłopca. Po drodze opowiada mi, że mieszka z tatą, bo rodzice się rozstali, ale tata pracuje do późna, więc idziemy do domu jego cioci. Na miejscu okazuje się, że u cioci jest akurat jego mama. Zostawiam więc dziecko pod dobrą opieką. Taką mam przynajmniej nadzieję. Wracam do Bosconii, aby odebrać telefon z zapytaniem czy mogę przyjść do Centro Medico, ponieważ brat Osbel jest tam z dziewczyną, którą bardzo boli brzuch. Krótka konsultacja z Doris, żeby wiedziała, że znów zostaje sama na placu boju i idę. Okazuje się, że to Tereza. „Ale przez Z”. Tak zawsze mówi. Jedna z Laurit, grupy Doris. Wygląda nieciekawie. Czekamy na wizytę u lekarza, ale okazuję się na szczęście, że to zatrucie i skończy się na zastrzyku i diecie. Kolejne pół godziny czekamy na zastrzyk, ale to już nie dziwi. A wieczorem znów pada…
W piątek rano zatem znów odgarnianie wody, ale sił już nam brakuje. Bolą mnie ręce, których nie mogę podnieść. Tak to jest jak się nie uprawia sportów, tym ulubionym, o którym wspomniałam w ostatnim poście, a który tak rozśmieszył mojego szwagra, jest pływanie.
Wieczory po kolacji spędzaliśmy wszyscy na zliczaniu obecności dzieci, aby móc rozpocząć wypisywanie ok. 400 dyplomów i certyfikatów z ocenami. W czwartek jeden z braci siedział robiąc to do 3 w nocy, co Doris skwitowała: „po co to robiłeś, skoro mamy jeszcze dwa wieczory, zdążymy spokojnie”. Niestety, szybko pożałowała tych słów, kiedy w piątek o godzinie 18.45 usłyszałyśmy grzmoty, zobaczyłyśmy błyski i zgasły wszystkie światła. To był punkt kulminacyjny tygodnia patologii. Burza na pustyni. Okazało się, że to awaria na terenie całego miasta. Nieszpory i kolację przy świecach można przeżyć. Troszkę gorzej było ze zmywaniem przy świecach w towarzystwie robaków, które boją się przecież tylko światła. A niestety tego dnia przypadała nasza kolej. Chyba nigdy nie zrobiłyśmy tego tak szybko. Niestety później moje oczy przeżyły tylko 30 minut wypisywania dyplomów przy świeczkach i latarce. Po zawrotach głowy, stwierdziłam, że lepiej będzie jak skorzystam ze szczęścia, że mój laptop jest naładowany i zacznę robić listę dzieci na bazar. Zwłaszcza, że nie lubię ciemności i bałam się iść sama do naszego lekko oddalonego pokoju. Siedzieliśmy zatem w bibliotece, pracując po ciemku do godziny 24.00. A 10 minut po tym, jak weszłyśmy do naszego mieszkanka, dostrzegłam przez okno zapalone światła u sąsiadów, co oznaczało, że prąd wrócił!
Tak nam minął tydzień patologii, zakończony rozdaniem nagród i świadectw, a tym samym zakończyliśmy Vacaciones Utiles 2012. Mieliśmy cichy plan, by po rozdaniu dyplomów gdzieś się ulotnić, aby uciec od tłumu matek reklamujących liczbę obecności swoich dzieci lub przekonujących nas, że dzieci były na wszystkich mszach. Na szczęście nie było to konieczne. Direktora Doris wymachała tylko jednej pani listą przed nosem krzycząc: „raz, dwa, trzy, pani dziecko ma 3 nieobecności, dziękuję bardzo”. I zapanowała cisza i spokój.
Od tego czasu minął już tydzień podczas którego kontynuowaliśmy oratorium popołudniowe, a porankami przenosiliśmy krzesła, myliśmy rozpuszczalnikiem ławki, robiliśmy ewaluację, przepisywaliśmy listy na komputer, rozdawaliśmy ulotki ze szkoły technicznej, a także udaliśmy się z naszymi profesorami na całodniową wycieczkę na plażę. Dzisiaj wyjechali klerycy i powoli wracamy do wcześniejszego trybu życia. Mam nadzieję, że teraz będę miała odrobinę więcej czasu, by napisać wam coś więcej niż tylko sprawozdanie. Pozdrawiam upalnie!
Anna Jałoszewska, Peru, Piura, 28 lutego 2012 r.
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.
Sylwia dostała nawigację, która nie pokazuje radarów. Kasia wyjechała na misję, która nie jest specjalna. Kamila otrzymała moc, która w słabościach się doskonali. Paulina odmienia się przez przypadki. Klaudia drepce z salezjańską radością. Karolina przez rok przygotowań nie nauczyła się mówić w języku bemba. Asia otworzyła się na Dom Księdza Bosco dla Chłopców Ulicy. Justyna i Renata są inne i mają różne talenty i umiejętności. Magda pracuje w mieście, w którym urodził się Zbawiciel. Wszystkie wolontariuszki usłyszały głos, który mówił do nich: Pójdź za Mną! Wyjechały na roczną misję w ramach Międzynarodowego Wolontariatu Don Bosco, aby świadczyć o miłości Jezusa.W 2014 roku na misje wyjechały: Renata Gawarska - pochodzi z Kuklówki Zarzecznej, ma 27 lat, pracuje na Madagaskarze, w Mahajanga. Justyna Kowalska – pochodzi z Ostrołęki, ma 25 lat, pracuje na Madagaskarze, w Mahajanga. Sylwia Młyńska – pochodzi z Łap, ma 22 lata, pracuje w Zambii, w Mansie. Katarzyna Socha – pochodzi z Kamienia koło Rzeszowa, ma 25 lat, pracuje w Zambii, w Mansie. Karolina Gajdzińska – pochodzi z Warszawy, ma 25 lat, pracuje w Zambii, w Chingoli. Paulina Pawłowska – pochodzi z Olsztyna, ma 24 lata, pracuje w Zambii, w Chingoli. Kamila Maśluszczak – pochodzi z Hrubieszowa, ma 25 lat, pracuje w Zambii, w Lufubu. Klaudia Kołodziej – pochodzi z Ropczyc, ma 26 lat, pracuje w Zambii, w Lufubu. Joanna Studzińska – pochodzi z Lęborka, ma 29 lat, pracuje w Peru, w Limie. Magdalena Piórek – pochodzi z Twardogóry, ma 25 lat, pracuje w Palestynie, w Betlejem.