Drukuj Powrót do artykułu

Zauważmy „mateczniki”

17 sierpnia 2018 | 07:06 | Alina Petrowa-Wasilewicz / mip | Warszawa Ⓒ Ⓟ

„Mateczniki” – zjawisko kulturowe nowe i zarazem stare, niedostrzeżone przez wielkie instytucje i decydentów. Placówki, animowane przez prywatne osoby, z ich funduszy, o zasięgu lokalnym, niekiedy na bardzo wysokim poziomie. Warto je dostrzec i wspierać – przekonuje w wywiadzie dla KAI socjolog kultury, prof. Andrzej Tyszka, autor nowo wydanego tomu studiów – „Kultura małych ojczyzn i wielkiej Ojczyzny”.

Alina Petrowa-Wasilewicz (KAI): Jakie wnioski płyną ze spojrzenia z „lotu ptaka” na mapę kulturalną Polski?

Prof. Andrzej Tyszka: Na oficjalnej mapie kulturalnej Polski dostrzegamy przede wszystkim wielkie instytucje. Wielkie kompleksy zabytkowe, szczególnie czternaście obiektów dziedzictwa kulturowego i przyrodniczego, wpisanych na listę UNESCO. Są także wielkie muzea, filharmonie, teatry narodowe… Na te obiekty wskazuje np. Mapa turystyczna Polski z 2001 r., która zawiera bardzo dużo informacji kulturowych. Ona daje bardzo szeroki wgląd w nasze dziedzictwo, jednym rzutem oka mogę ogarnąć kraj i działające w nim instytucje. W tym wielkie, znane zabytki, często klasy światowej lub europejskiej.

KAI: Czy jest jakaś specyfika, coś, co wyróżnia Polskę?

– Tak. Dwie trzecie, 1,3 tys. zabytkowych obiektów to obiekty sakralne – katedry, bazyliki, kościoły, kaplice, cmentarze, kalwarie. Dominują jednak opisy obiektów świeckich i można to tłumaczyć zeświecczeniem społeczeństwa, choć zabytki sakralne są starsze, większej rangi, bardziej odnoszące się do sedna i fundamentu naszej kultury narodowej – do chrześcijaństwa. Istotnym czynnikiem w tej przewadze obiektów sakralnych nad świeckimi jest ciągłość własności. Zawiłe polskie dzieje nie pozwalały na utrzymywanie konkretnych obiektów przez stulecia, podczas gdy Kościół zachował ciągłość posiadania i dbał o budynki i przyległości.

KAI: Co jeszcze widzimy na mapie kultury?

– Warto spytać, czego nie widzimy, choć z punktu widzenia poznawczego to bardzo wartościowa mapa. Niemniej ma dotkliwe luki. Trzeba patrzeć na polską mapę kultury nie tylko makroskopowo, ale też mikroskopowo, przez szkło powiększające. Każdą jednostkę trzeba zauważyć, bo każda ma swoje znaczenie kulturotwórcze, swoją historię, a nawet legendę. Tylko że jedne oddziałują na skalę ogólnopolską, europejską, często światową, a inne tylko na skalę lokalną, regionalną lub tylko gminną.

Od dłuższego czasu przyglądam się uczestnictwu w kulturze i widzę, że ten oddolny punkt widzenia jest bardzo wartościowy i – bardzo zaniedbany.

KAI: Kultury lokalnej prawie nie widać?

– Nie ma właściwego spojrzenia, „góra” nie widzi lokalnych szczegółów, a one są bardzo ważne w swojej masie. Bo z ogólnopolskiego punktu widzenia wiadomo, że coś dzieje się na Podlasiu czy Podkarpaciu. Poszczególne inicjatywy w małych ośrodkach wydają się skromne, ale w swojej masie one są potężną i wartościową siłą. Gdybyśmy mieli gęstą sieć małych „mateczników” kultury, mielibyśmy bardziej kulturalne społeczeństwo, bardziej kulturotwórcze, tworzące, a nie tylko konsumujące kulturę. Nie tylko spektatorskie, czekające na imprezy, które ktoś przywiezie z „wielkiego świata”. Tymczasem w małych ośrodkach ludzie mają ambicję tworzenia kultury, a niektóre „mateczniki” mają tak wysokie osiągnięcia, że swoją jakością przewyższają „warszawkę” i „krakówek”. Nie tylko jakością, która często jest wysmakowana, wysublimowana i ambitna, ale wnosi też element nieobecny w kulturze wielkomiejskiej, tej, którą bezpośrednio zawiaduje resort kultury. Bo ma ona koloryt lokalny.

KAI: Co to jest „matecznik” kultury?

– To zjawisko, dostrzeżone dawniej przez takich badaczy jak Józef Burszta, Jerzy Damrosz, czy Seweryn Wisłocki. Dostrzegli oni to zjawisko, ściślej – nowe i stare zarazem, bo nazwane już w latach 20. XX w. przez Władysława Orkana „kulturą małych ojczyzn”. Jerzy Damrosz pisał, że „matecznik” odnosi się do źródłowości, czyli oryginalności i określa „różne źródła i źródełka tworzące kulturę w wymiarze lokalnym i regionalnym, są źródłem animacji kultury oraz dopływem nowych energii do zjawiska zwanego tożsamością” – lokalną i narodową.

KAI: Jakie są cechy „matecznika”?

– Mają „mateczniki” wspólny mianownik: autentyczne zaangażowanie liderów, znawstwo organizatorów, talent animatorów, energię i wysokie kwalifikacje gospodarzy „mateczników”, wysoką jakość i niepowtarzalną swoistość produktu kulturowego, jaki wytwarzają oraz promieniowanie tej jakości na środowisko. Ich cechą kapitalną jest wytworzony lub zastany „genius loci”, często połączenie zaszczytnych dawnych i nowych tradycji. Charakteryzuje je także łączenie wysokiego poziomu i profesjonalizmu organizatorów z pracą społecznikowską wolontariatu.

Najważniejsi są tu gospodarze „mateczników”. To ludzie z ambicjami i kwalifikacjami, ale przede wszystkim z pasją, wizją, poczuciem misji, z czymś, czego inni nie mają. Dają nie tylko swój pomysł i wysiłek organizacyjny, ale także swój majątek. Większość tych „mateczników” to prywatne domy, ich siedziby. Często są to domy mieszkalne, dworki, jakieś zabytkowe budowle, zagrody chłopskie, ale pozostające w rękach prywatnych. Ich różnorodność jest bardzo duża i w tym tkwi poważny kłopot poznawczy i koncepcyjny.

KAI: Dlaczego?

– Są trudne do zakwalifikowania, ponieważ rozbieżność między wspaniałością i ubóstwem niektórych mateczników jest tak duża, że jedni patrzą na drugich z dystansu i nie widzą wspólnego mianownika. A tym wspólnym mianownikiem jest osoba gospodarza, który na własną rękę, nie oglądając się na żadne instrukcje, rozdzielniki, dotacje, zrobił coś na swoją miarę.

KAI: I Pańskim zdaniem po 1989 r., wraz z odzyskaniem wolności, można takie inicjatywy tworzyć i wiele powstało?

– Na przykład państwo Janina i Bogdan Szczerbowscy w Śmiłowie na Kielecczyźnie, niedaleko Opatowa i Sandomierza. To odległa prowincja, dojeżdża się tam drogami trzeciej kolejności odśnieżania. Oni kupili XVIII-wieczny dwór, który miał wielu właścicieli, po wojnie został zdewastowany, była w nim szkoła, która opustoszała i w 1986 został wystawiony przez gminę na sprzedaż. I państwo Szczerbowscy od 40 lat wkładają w ten dwór cały swój majątek i tym żyją. Zrobili generalny remont, ale remont to za mało powiedziane. Wyremontowali budynek, który był w ruinie, ale zrobili to nie byle jak, a na wysoki połysk, wszystko w najwyższym standardzie. Dwór nawet w czasach swej największej świetności tak wspaniale nie wyglądał. To standard pałacowy Wilanowa czy Łańcuta. W każdym z kilku pokoi jest prezentowany inny styl mebli – biedermeir, ludwiki, empiry, całe komplety, w najwyższej jakości i elegancji. A do tego obrazy, broń, porcelana, srebra. Ogromna wartość i majątek kulturowy. Funkcjonuje to jako muzeum wnętrz. Gospodarze oprowadzają zwiedzających, trzeba tylko zatelefonować i się umówić. Wszystko utrzymują z własnych funduszów, pewnie niemałych. Organizują też koncerty, biesiady, spotkania towarzyskie. Z właścicielami sąsiednich dworów założyli Towarzystwo Upowszechniania Kultury Staropolskiej. Z wielu znanych mi obiektów Śmiłów to najwyższa półka wśród „mateczników”.

Porównywalny z nim jest dwór Biniszewicze koło Grodziska Mazowieckiego. Pani Aleksandra Biniszewska własnym sumptem zorganizowała tam Muzeum Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich. Dworek naładowany jest oryginalnymi eksponatami pochodzącymi ze Lwowa.

KAI: Dwory były kiedyś „matecznikami”, były kulturotwórcze. Czy nie jest to nawiązanie do tej tradycji?

– Oczywiście. Nieopodal Podkowy Leśnej, gdzie mieszkam, jest w Stawisku dwór Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów, które kiedyś też było „matecznikiem”. Teraz przeszło pod starostwo, funkcjonuje jako muzeum, jest instytucją samorządową. Dwory były niewątpliwie takimi miejscami, ale ponieważ istnieje też drugi sektor kultury narodowej – kultura chłopska, kultura wsi, powstały także „mateczniki” ludowe. Przykład – Zagroda Guciów na Roztoczu, prywatne muzeum Kaczorów w Piórkowie, lub mini skansen u pp. Krawczyków w Adamowie w województwie świętokrzyskim.

W 2016 mieliśmy kongres założycielski federacji „mateczników” w Tumlinie na Kielecczyźnie. Z Adamowa przyjechał pan Krawczyk, który ma we własnym gospodarstwie nowy i stary dom. W nowym mieszka, w starym – z obejściem, stodółką, spichlerzem, studnią – zgromadził z całej wsi i okolicy sprzęty i własnym pomysłem zorganizował mały skansen. Wszystko jest skatalogowane, podpisane, każdy eksponat. Przyjeżdżają tam wycieczki szkolne.

Po drugiej stronie Grodziska Mazowieckiego, na obrzeżach miasta, istnieje Galeria Instrumentów Folkowych im. Antoniego Kani. To jest prywatny dom, obok duża drewniana hala, ponad 100 metrów powierzchni, a jej ściany obwieszone są ludowymi instrumentami, z których wiele na pewno nie posiada żadne muzeum państwowe – liry korbowe, skrzypce ludowe, katarynki… Galerię powołał do życia własnym kosztem Antoni Kania, a po jego śmierci córka i zięć, Anna i Paweł Stróżewscy, przejęli ją i teraz prowadzą. Tam jest także przedszkole, które uczy dzieci wydobywania dźwięków z różnych instrumentów. Są też zabawki muzyczne dla dzieci.

KAI: Ile jest takich obiektów na Pańskiej liście?

– Różnorodność tych inicjatyw jest ogromna, a ja doszedłem do wspólnego mianownika dzięki obserwacji uczestniczącej, jak mówią socjolodzy. To, co widzę na własne oczy, notuję i kwalifikuję jako „matecznik”. Jeżdżąc po Polsce dostrzegam obecność coraz większej liczby takich „mateczników”. Nie jest to metoda ściśle naukowa.

W moim rejestrze jest ich koło setki. Większość widziałem lub ktoś wiarygodny mi o nich opowiedział. Na przykład – Boroniówka, stara osada młynarska i tartak wodny w Ojcowskim Parku Narodowym. Para architektów wykupiła stary młyn, uruchomiła dawne urządzenia. Organizowane są tu warsztaty i plenery. Można przyjeżdżać i zobaczyć, jak się mełło mąkę. Pieką chleb. Za kilka złotych od dziecka i dwanaście od dorosłego można zwiedzić coś, co działało się 150 lat temu.

„Mateczniki” tego rodzaju to zjawisko, które zaistniało, ale nie zostało zauważone. A także docenione. Poza zasięgiem radarów, w ogóle nie wchodzi pod kompetencje resortu kultury, nie ma promocji.

KAI: Gdyż w czasach komunizmu zapomniano o nich, niszczono przecież wszelkie „mateczniki”. Czy ich roli nie przejęły wtedy parafie, np. kościół na Żytniej, gdzie Andrzej Wajda wystawił „Wieczernik” Ernesta Brylla?

– Ta rola była szczególnie widoczna w stanie wojennym, bo nie było wówczas innych instytucji, które mogłyby tę funkcje podjąć. A Kościół miał status prawny i świątynie, w których można było się gromadzić. Kościół pełnił swą misję sakralną, a funkcją dodatkową było skupianie ludzi, np. organizowanie Dni Kultury Chrześcijańskiej. Teatrzyki domowe, koncerty, recitale, konferencje, dyskusje polityczne o nastawieniu opozycyjnym, były organizowane przy parafiach. I głodówki były. W Podkowie np. była słynna na cały kraj głodówka w obronie drukarzy drugiego obiegu. Ks. Leon Kantorski twierdził, że od tej słynnej głodówki, na wiosnę 1980 r., wszystko się zaczęło. Potem były Lublin i Gdańsk. I cała Polska poszła w ślad za Podkową.

KAI: Jak wobec „mateczników” powinni zachowywać się decydenci z ministerstwa kultury? Dofinansowywać? Wspomagać?

– Co do aspektu finansowego, to sprawa jest dyskusyjna. Działa od niedawna Instytut Wolności, który powinien wspierać działalność mniejszych stowarzyszeń, fundacji, uniwersytetów ludowych, zapewne też „mateczników” na prowincji, małymi grantami, na przykład sumą do 10 tys. zł. To nie są duże pieniądze. Mogłyby takie fundusze pomóc niejednej inicjatywie. Ale pytanie, czy „mateczniki” potrzebują i czy życzą sobie takiej pomocy? One powstały przecież bez dotacji, z własnego wysiłku finansowego i utrzymują się z własnych, choć niewielkich prywatnych funduszy.

Przytoczę zdanie, które znalazłem na łamach prawicowej prasy redaktora Dominika Zdorta: „Organizacje pozarządowe, które biorą pieniądze od rządu, stają się rządowe, a społeczeństwo obywatelskie staje się społeczeństwem państwowym”. Dotacje są obosieczne, bo kto daje pieniądze i staje się mecenasem, stawia też swoje wymagania. Bardzo ważną cechą „mateczników” jest to, że one są programowo niezależne i autonomiczne.

KAI: Może chociaż władze oświatowe mogłyby regularnie z nimi współpracować?

– Tak, gdyby ktoś zaproponował „modus vivendi” między nimi a państwową kasą, (która w istocie jest naszą własnością, a państwo tylko ją redystrybuuje). Tu są znaki zapytania – czy dałoby się połączyć dotacje z niezależnością?

KAI: Jakie były konkluzje kongresu założycielskiego „mateczników”?

– Bardzo wielu uczestników przyjechało, ale i bardzo wielu nie przyjechało, ponieważ „mateczniki” są samodzielne i nie wszystkie czują potrzebę federacji. Wiedzą, że dadzą sobie radę same, jeżeli nikt nie będzie im przeszkadzał. Może niektórzy boją się sfederowania, czy sieciowania, że staną się zależni, ktoś zacznie im mówić, co mają robić lub nie.

KAI: Może dobrze, żeby władze edukacyjne regionu wpisały kontakty z „matecznikami” do kalendarza planowych wydarzeń?

– To jest sprawa rozwojowa. Niektórzy twórcy ”mateczników” adresują swoją działalność do osób starszych. Co do młodszych – można organizować lekcje muzealne, poglądowe. Wtedy potrzebne byłoby np. tysiąc złotych dla referenta czy prezentera, żeby można było mu zapłacić, wtedy sprawa ruszyłaby naprzód. Lub dofinansować autokar dla uczniów. Bez naruszania autonomii. Będziemy o tym dyskutować podczas konferencji 28 września br., rozesłaliśmy około dwustu zaproszeń, spotkanie ma odbyć się w Centralnej Bibliotece Rolniczej w Warszawie.

Samo zjawisko nie zaniknie. Chyba, że ktoś zechce je zaorać, pewne kręgi polityczne z pewnością zrobiłyby to z wielką chęcią. Ale prywatną własność zaorać trudniej. Dlatego dotacji lepiej się wystrzegać, przyjmować co najwyżej wsparcie. Bo ci, którzy prowadzą „mateczniki”, i tak będą to robić dalej. Tylko niektórzy twórcy martwią się, co będzie z ich dziełem, gdy odejdą, czy znajdą następców? Ale wiele „mateczników” prowadzą młodzi ludzie, oni tam są i długo będą trwać.

***

Prof. Andrzej Tyszka – absolwent Akademii Wychowania Fizycznego, Wydziału Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Autor licznych badań i publikacji, ostatnio wydał w Oficynie Volumen książkę pt. „Aksjologia społeczna między PRL o IV RP”. Mieszka na stałe w Podkowie Leśnej.

Drogi Czytelniku,
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.
Wersja do druku
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Możesz określić warunki przechowywania cookies na Twoim urządzeniu za pomocą ustawień przeglądarki internetowej.
Administratorem danych osobowych użytkowników Serwisu jest Katolicka Agencja Informacyjna sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (KAI). Dane osobowe przetwarzamy m.in. w celu wykonania umowy pomiędzy KAI a użytkownikiem Serwisu, wypełnienia obowiązków prawnych ciążących na Administratorze, a także w celach kontaktowych i marketingowych. Masz prawo dostępu do treści swoich danych, ich sprostowania, usunięcia lub ograniczenia przetwarzania, wniesienia sprzeciwu, a także prawo do przenoszenia danych. Szczegóły w naszej Polityce prywatności.