Zawsze kochałem życie – życie i duchowość o. Jerzego Zakrzewskiego SJ
07 grudnia 2016 | 13:18 | O. Józef Augustyn SJ / bd Ⓒ Ⓟ
Ojciec Jerzy Zakrzewski SJ (1947 – 2016), kapłan Towarzystwa Jezusowego, zmarły w święto Miłosierdzia Bożego (2016), był wybitną osobowością: człowiekiem wielkich ideałów i pragnień duchowych.
Miał szerokie horyzonty duchowe, kulturalne; był konsekwentny w realizowaniu dokonanych wyborów podjętych w wolności i po gruntownym rozeznaniu; odznaczał się postawą twórczości, pasją życia; sprzyjała temu jego inteligencja. Po odbyciu zasadniczych studiów do kapłaństwa w Krakowie i Warszawie, przełożeni wysłali go na studia teologiczne do Niemiec. Był przeznaczony na profesora teologii. Już na samym początku w Niemczech nawiązał kontakt z jednym z największych teologów dwudziestego wieku Hansem Ursem von Baltahazarem. Później tłumaczył na język polski jego dzieła.
Ciężka choroba stwardnienia rozsianego i trzydziestoletni całkowity paraliż ciała, którym Pan Bóg go doświadczył, przerwała co prawda zapowiadającą się świetną profesorską karierę, ale nie zniszczyła jego pasji życia, wewnętrznej twórczości, otwartości na ludzi, ufnego szukania Boga. Wręcz przeciwnie, Ojciec Jerzy żył tym wszystkim na głębszej duchowej i ludzkiej płaszczyźnie. Nie „zabłysnął” wprawdzie jako wielki teolog, ale dał się poznać jako wielki kapłan, świadek wiary i miłości do Jezusa. Zmiażdżony i upokorzony przez chorobę, w Jezusie znalazł sens życia, wewnętrzny pokój, radość przyjaźni, ofiarne kapłańskie posługiwanie.
W pierwszych latach choroby życie duchowe Ojca Jerzego było naznaczone duchowym zmaganiem wewnętrznym, by przyjąć krzyż choroby i zgodzić się na całkowitą zależność od innych, na niezrozumienie, a niekiedy także na obojętność ze strony otoczenia. Pod koniec życia Ojciec Jerzy, mimo dręczącego go codziennie nieznośnego bólu, emanował prostym ludzkim szczęściem. Przeprowadzając z nim, na cztery miesiące przed śmiercią, wielogodzinny wywiad miałem wrażenie, że spotkałem szczęśliwego, spełnionego człowieka.
Ojciec Jerzy był osobą niezwykle dyskretną, powściągliwą i skromną. Obcy był mu jakikolwiek ton ekshibicjonistycznych opisów wyznań, tak dzisiaj modnych i nośnych medialnie. Często swoje osobiste przeżycia duchowe ukrywał pod zastępczym podmiotem. Zamiast mówić w pierwszej osobie liczby pojedynczej, mówił: „człowiek”, „kapłan” itp., jakby to, czego doświadczał odnosiło się do każdego. I choć wielu, szczególnie w ostatnich latach jego życia, dostrzegało heroizm jego postawy życiowej i duchowych zmagań, nie czuł się nigdy bohaterem, supermenem, ale głęboko zranionym dzieckiem, którym opiekuje się z samarytańskim miłosierdziem sam Pan Bóg i ludzie. Całkowity paraliż ciała przyjmował z wiarą i zaufaniem, że ani Pan Bóg, ani dobrzy ludzie nigdy go nie opuszczą.
Na piąć miesięcy przed śmiercią, 6 listopada 2015 roku Ojciec Jerzy Zakrzewski SJ został odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi nadawanym za zasługi dla państwa lub obywateli. Chociaż ucieszył się tym szczególnym wyróżnieniem, to jednak czuł się zażenowany. Z całą skromnością i pokorą mówił: „Właściwie dlaczego ja? Nie robię przecież niczego nadzwyczajnego”.
Trzeba dziękować za życie
Istotnym rysem duchowości Ojca Jerzego było doświadczenie bezinteresownego daru, łaski. Jako człowiek całkowicie zależny od bliźnich doskonale rozumiał, że każdy łyk wody, każdy kęs chleba podany mu do ust, każda najmniejsza przysługa jest darem i łaską. Wiedział, że nie tylko każdy dzień, ale wręcz każda godzina to dar Boga i ludzi. Mówił: „Za życie trzeba dziękować! Życiem trzeba się cieszyć! Niezależnie od wszystkiego – życie to zawsze bezcenny dar, ale i zadanie. Powinniśmy tak żyć, by ziemię w niebo przemieniać”.
Jakże wzruszające jest jego wyznanie:
„Pan Bóg odebrał mi władzę w rękach i nogach, ale pozostawił mi umysł i pewną wrażliwość serca, a to bardzo dużo. […] Ważne jest poczucie, że jest się we wspólnocie, że jest się komuś potrzebnym, że mogę się jeszcze przydać swoim bliskim, nawet taki chory i niepełnosprawny. Bez tego naprawdę trudno poradzić sobie i oswoić cierpienie”.
Po wielu latach konsekwentnego duchowego zmagania doszedł do wewnętrznego przekonania, że jego ciężki krzyż choroby był także darem, ofiarowanym mu nie tylko dla niego samego, ale i dla innych:
„Jeżeli przyjmuje się krzyż – ten ciężki Boży dar, to równocześnie zostaje się obdarowanym wieloma wspaniałymi łaskami. Trzeba tylko chcieć je dostrzec…”.
Przyjmując z wdzięcznością dar życia od Boga i od ludzi – wbrew ciężkiej chorobie – czuł się powołany i zobowiązany, by odpowiadać codziennie „darem na dar”, „łaską na łaskę”. Tak rodziła się jego pokorna służba kapłańska, wielkie ojcowskie, braterskie i przyjacielskie serce. Pomimo całej fizycznej niemocy, obficie rozdawał siebie, dzielił się sobą, służył. Czynił to pokornie, prosto i szczerze.
Ojciec Jerzy był człowiekiem bardzo przystępnym. Jako ciężko chory często niedomagał, wielu ludziom nie przeszkadzało to przychodzić do niego i prosić o pomoc. Wiedzieli bowiem, że Ojciec Jerzy nie będzie się bronił i zasłaniał chorobą. Pomaganie ludziom było dla niego kapłańską misją, sensem życia, źródłem radości:
„To wielka radość móc [służyć], towarzyszyć komuś w jego zmaganiach zakończonych przemianą. Wtedy nieskromnie mówię sobie w duchu, że w tej przebudowie życia jest również moja malutka cegiełka. Taki człowiek […] zaczyna być spokojny i szczęśliwy. Zaczyna doceniać to, co ma, i dostrzega to, co ma do zrobienia. Odnajduje po prostu sens i cel swojego życia, a jego szczęście jest również moim szczęściem. Dla wszystkich, a szczególnie dla osób przewlekle i nieuleczalnie chorych, ważne jest znalezienie sensu własnego życia”.
Ojciec Jerzy codziennie zmagał się i walczył
Jako człowiek doświadczony, wręcz zmiażdżony przez cierpienie, doskonale rozumiał ludzkie zmagania, bunt, ponieważ sam walczył codziennie, by przyjmować krzyż choroby w jedności z Jezusem ukrzyżowanym. Ojciec Jerzy mógł współczuć słabościom innych, ponieważ był sam doświadczony we wszystkim (por. Hbr 4, 15). Jego odważna akceptacja życia w stanie ciężkiej choroby i całkowitej zależności od innych, w czasie spotkania z nim zawstydzała ludzi zbytnio zatroskanych o swoje zdrowie, dobre samopoczucie i pełną dumnej wyniosłości „niezależność” od innych.
Ojciec Jerzy, choć nie było to bynajmniej jego zamiarem, konfrontował ludzi zbytnio litujących się nad sobą i przeczulonych na własnym punkcie. W spotkaniu z nim, odruchowo narzucało się pytanie: „Cóż znaczy moja chwilowa niedyspozycja, przejściowy stan choroby wobec jego całkowitego paraliżu ciała, całkowitej zależności od innych i nieznośnego codziennego fizycznego bólu”.
I choć codziennie dziesiątki ludzi przychodziło do niego i czerpało z niego siłę i zachętę do zmagania wewnętrznego, Ojciec Jerzy nie czuł się nigdy wypalony, ponieważ sam nieustannie czerpał siły i moc w relacji z Jezusem. Swoją postawą i oszczędnie wypowiadanymi słowami dzielił się fundamentalną prawdą o życiu: rozwiązanie każdego problemu zaczyna się od pokornego i ufnego stawania przed wszechmogącym Bogiem w naszej bezsilności i niemocy, bo to, co niemożliwe u ludzi, u Boga zawsze jest możliwe (Łk 18, 27).
Za życie trzeba dziękować
Aby z pogodą ducha przyjąć i zaakceptować krzyż, którym było: nagłe zniszczenie perspektyw życiowych, niemoc, cierpienie fizyczne, całkowita zależność od innych, niezrozumienie otoczenia, Ojciec Jerzy zmagał się całymi latami. Mówił o tym z całą prostotą i pokorą, ale też ze znawstwem problemu. Ojciec Zakrzewski był „specjalistą” z zakresie zmagania się z wewnętrznymi odruchami buntu i niezgody na życie:
„Każdy z nas, stając się inwalidą, rozpoczyna swą drogę od okresu buntu. […] Człowiek zaczyna dialogować. Nie ze swoim otoczeniem, rodzicami czy najbliższymi, ale z Bogiem. Tak naprawdę ten istotny, głęboki dialog odbywa się między Bogiem a człowiekiem. […] Człowiek jest przekonany, że Bóg go skrzywdził stawiając na tej właśnie drodze.
I tu rozpoczyna się droga buntu, niechęci, niemożliwości pogodzenia się z tym, co nas spotkało. A objawia się to w nieustannym pytaniu: «Dlaczego to właśnie ja?». Gdy w końcu po długich badaniach padnie z ust lekarza diagnoza, że jest to choroba nieuleczalna, wówczas następuje moment przerażenia, lęku. Człowiek czuje się mniej więcej tak jak skazaniec, na którego padł nieodwołalny wyrok, od którego nie ma już odwrotu. I tylko jedno jest pewne, a mianowicie, że stan zdrowia sukcesywnie będzie się pogarszał.
[…] Pierwszy okres charakteryzuje się spieraniem się z Bogiem i trudnością przyjęcia Jego woli. W związku z tym również modlitwa staje się krótkowzroczna, bardzo ograniczona, bo w człowieku wciąż tkwi pragnienie, żeby Pan Bóg go uzdrowił”.Ojciec Jerzy wyznaje z pokorą, że jego wiedza teologiczna i święcenia kapłańskie niewiele mu pomagały w przyjęciu krzyża. „Kapłan, którego dotyka nieuleczalna choroba, mimo że przez wiele lat był kształtowany duchowo, nie potrafi pogodzić się z tym, że jego ofiara już raz złożona Bogu ma przybrać zupełnie inne kształty, aby – w jego przypadku – stała się prawdziwa. Tak naprawdę duchowny też nie dorósł do tego, by pierwsze miejsce w sobie, w tym, co się w człowieku dzieje, oddać Bogu, a nie zawłaszczać dla siebie”.
Pod podmiotem „duchowny” kryje się oczywiście wyznanie Ojca Jerzego o sobie samym. Po wielu zmaganiach odkrył, że bolesny podarek, jakim jest choroba, trzeba połączyć z cierpieniem Jezusa Ukrzyżowanego:
„Bóg nie wymyślił przecież cierpienia, by nas dręczyć i upokarzać, ale by ukazać nam swój odwieczny zamysł, że przez cierpienie i niemoc możemy zwracać się do Niego nie tylko ze skargą, lecz także z ufnością. Przeżywając to, uczymy się, czym naprawdę jest zaufanie i pójście za Jezusem w przekonaniu, że nasz krzyż jest Jezusowi na coś potrzebny”.
Eucharystia jest dla mnie najważniejsza
Ojciec Jerzy odznaczał się wyjątkową miłością do Eucharystii. Jego duchowość ma szczególny eucharystyczny wymiar. Cierpiąc fizycznie, nieraz do granic ludzkiej wytrzymałości, doskonale wczuwał się w sens Jezusowych słów: „To jest Moje Ciało za Was wydane”; „To jest krew moja za was przelana”. Te słowa konsekracji oddawały samą istotę duchowości Ojca Jerzego. Jego ciało było całkowicie „wydane” w ręce Boga i w ludzkie ręce. Sparaliżowany całkowicie utracił jakąkolwiek władzę nad swoim ciałem.
Zapytany: Na czym opiera się Twoje zadowolenie z życia? powiedział:
„Może nie zabrzmi to zbyt przekonująco, ale w moim przypadku to przede wszystkim kontakt z żywym Jezusem Chrystusem. Jeśli tylko pozwala mi na to zdrowie, codziennie dołączam się do koncelebry Mszy świętej. Eucharystia jest dla mnie najważniejsza i chyba właśnie to jest źródłem mojego uśmiechu. Chodzi o łączność z Bogiem, świadomość, że Bóg jest blisko nas, i poczucie, że Jego dłoń spoczywa na naszym życiu. Jeśli prowadzi nas Boża dłoń, cóż złego może się nam przydarzyć?”
Wręcz cierpiał, gdy w czasie Mszy świętej, zamiast podania mu do picia kielicha z postaciami Krwi Pańskiej, celebrans maczał jedynie Hostię w kielichu i podawał mu. Ojciec Jerzy chciał koniecznie „pić” z kielicha. I miało to dla niego bardzo ważne znaczenie – znaczenie sakramentalne. Jego codzienne cierpienie i wszystkie udręki związane z chorobą były dla Jerzego piciem z Pańskiego Kielicha. Przyjął cierpienie jako wolę Boga i chciał to wyrazić w znaku picia z Pańskiego Kielicha (por. Mk 10, 38).
Słowo Boże to najlepsze lekarstwo na grzechy
Ojciec Jerzy karmił się codzienną medytacją Słowa Bożego. Wysoka teologia, z którą miał kontakt przez tłumaczenie Ursa von Balthazara, nie była teorią, ale „żywym opisem” doświadczeniem odwiecznego Słowa. Przepowiadanie rekolekcyjne, kazania Ojca Jerzego opierały się na Słowie Bożym.
Na moje pytanie, jakie zwykle zadaje pokuty w konfesjonale, odpowiedział w sposób znamienny:
„Czytanie Pisma świętego. Podsuwam penitentom fragmenty ważne dla mnie i bliskie mi. Słowo Boże to najlepsze lekarstwo na grzechy, na złe myśli…”.
W posłudze kapłańskiej dzielił się tym, czego wewnętrznie doświadczał. Chcąc zachęcić słuchaczy do lektury Pisma świętego, przywoływał słowa Ursa von Balthasara: „Ten, kto nie słucha najpierw Boga, [Jego Słowa], nie ma światu nic do powiedzenia”.
„By nie zgorzknieć – mówił w książce „Zawsze kochałem życie” – by nie zasklepić się w sobie samym, a przede wszystkim nie uwierzyć we własną mądrość i nadzwyczajność, nie głosić własnych prawd, trzeba codziennie czytać i rozważać Pismo Święte. […] Jest to Słowo samego Boga skierowane zarówno do człowieka. […] Trzeba codziennie samemu rozważać poszczególne fragmenty natchnionego Słowa Bożego w kontekście własnego życia. Wtedy ze zdumieniem odkryjemy, że wszystko, co zostało tam napisane, jest wciąż aktualne i pomocne w zrozumieniu swojego życia i swojej roli w świecie. Medytując […] Biblię, otrzymamy odpowiedź na wszystkie nurtujące nas pytania. Człowiek ze swej natury chce znać prawdę, a gdzie jej szukać, jeśli nie w Słowie Bożym?”.
Przekonywał i napominał:
„Nieraz łatwo zwalniamy się z czytania Słowa Bożego, tłumacząc się nawałem obowiązków, brakiem czasu, a jednocześnie trwonimy ten czas choćby na przesiadywanie przed telewizorem, często przeskakując z kanału na kanał, nie mogąc znaleźć niczego, na czym można by zatrzymać oko czy myśl. Między hałasem ulicy a telewizorem można zgubić własne sumienie, bez którego trudno odnaleźć drogę do Boga… Dlatego zawsze proszę osoby, którym towarzyszę, by nie zaniedbywały codziennego kontaktu z żywym Słowem Bożym. Jeśli to zlekceważymy, to nikt, nawet najlepszy, najbardziej doświadczony kierownik duchowy, nam nie pomoże”.
Gdzie serce dobre, tam boleść zdrowa
Aleksander Sołżenicyn, po ośmiu latach w łagrach napisał w Archipelagu Gułag nieco ironicznie, ale jakże prawdziwie: „Nawet najbardziej pojętni z nas zdolni są do ogarnięcia tylko tej części prawdy, o którą rozkwasili sobie własną gębę”. Używając języka Sołżenicyna możemy powiedzieć, że życie „rozkwasiło” Ojcu Jerzemu „jego gębę” i dlatego też wczuwał się doskonale w prawdę o ludzkim życiu.
Natomiast Alfred de Musset w książce „Spowiedź dziecięcia wieku” pisał o cierpieniu: „Tak, powiem śmiało: gdzie serce dobre, tam boleść zdrowa”. Cierpienie Ojca Jerzego było „zdrowe”, ponieważ miał dobre serce, kształtowane na wzór Serca Jezusowego. Ojciec Jerzy mówił z całą pokorą, że Jego stan fizyczny całkowitego paraliżu to permanentne ukrzyżowanie na wzór Jezusa Ukrzyżowanego:
„Nie chciałbym, by mnie źle zrozumiano, ale siedzenie na wózku bez możliwości poruszenia ręką, nogą czy choćby jednym palcem to pewien rodzaj ukrzyżowania, niewidoczny dla oka, ale jednak. Jesteś, żyjesz, oddychasz, ale nic sam nie możesz. Jak Chrystus na krzyżu, który nie mógł poruszyć żadną z kończyn. Obok mnie może stać jedzenie i picie, a ja umrę z głodu albo pragnienia, jeśli ktoś mi nie usłuży. Można mnie w ten sposób trzymać w szachu: poda, nie poda? Często mówię chorym na wózku, by swój krzyż przeżywali w łączności z krzyżem Chrystusa”.
Owo przybicie do krzyża choroby, nie było dla Ojca Jerzego znakiem zniewolenia, ale – wręcz przeciwnie – znakiem dążenia do wolności.
„Jan Paweł II podkreślał, że szczytem wolności jest Jezus ukrzyżowany. To zdanie Papieża jest dla nas pewnym drogowskazem: nasza wolność najpełniej się wyraża, gdy staramy się związać z Bogiem, dotknąć choćby rąbka Jego szaty. Chodzi o wolność nie od czegoś, tylko do czegoś”.
Krzyż nieuleczalnej choroby, nie izolował Ojca Jerzego od ludzi, wręcz przeciwnie – był bolesną okazją do większego otwierania się na bliźnich:
„Krzyż oznacza życie. Pan Bóg mnie doświadcza, ale jednocześnie przysyła mi rzesze ludzi, którzy w różny sposób pomagają mi nieść mój krzyż. Mam przy sobie mnóstwo Szymonów Cyrenejczyków. Moje cierpienie pokazało mi, że mam wielu prawdziwych przyjaciół, bo mój ból, niemoc, cierpienie jest również ich bólem, niemocą i cierpieniem”.
Ludzie cierpiący z Jezusem na swoich barkach dźwigają świat
Ociec Jerzy był daleki od postawy nadawania wartości cierpieniu dla cierpienia. Cierpienie jako takie było dla niego złem, i tylko złem, owocem grzechu pierworodnego. Grzech i cierpienie weszły na świat przez zawiść diabła. Podkreślał mocno, że tylko miłość Jezusa do nas i nasza do Niego, nadaje wartość i sens cierpieniu:
„Osobiście uważam, że […] to moje cierpienie ma sens w moim osobistym życiu, poprzez odniesienie do Chrystusa, do Boga. Nie odbieram nigdy swojego cierpienia jako kary, ale jako drogę, jako ścieżkę do Chrystusa”.
O ekspiacyjnym charakterze cierpienia Ojciec Jerzy mówił w przejmujący sposób:
„Georges Bernanos w jednym ze swoich esejów napisał, że świat podobny jest do pięknego ptaka, który unosi się nad przepaścią i aby utrzymał się nad nią, wymaga to ciągłego wysiłku skrzydeł. Według Bernanosa tymi skrzydłami dla świata są jego święci. Ja bym jeszcze dodał, że są nimi także ludzie cierpiący: chorzy, starzy, samotni, opuszczeni, nikomu niepotrzebni, poddani różnym słabościom i niemocy… A jednak bardzo mocni, jeśli tylko nie rozczulają się nad sobą, jeśli połączą swój krzyż z krzyżem Chrystusa, wówczas stają się prawdziwymi herosami dźwigającymi na swych barkach cały świat. To także powtarzam często ludziom chorym, bo wiem, że moje słowa, słowa człowieka, któremu prawie wszystko zostało odebrane, inaczej trafiają do nich, niż gdyby powiedział to zdrowy, młody kapłan.
Wiem, że to nie jest łatwe, ale ważne, by codziennie od nowa zawierzać się Bogu i swój krzyż łączyć z krzyżem Chrystusa. Ktoś kiedyś powiedział, że krzyż nie jest czymś niemożliwym, jedynie czymś ponadludzkim. To prawda, ale tylko wówczas, gdy rozpatruje się go w oderwaniu od krzyża Chrystusa, bo Bóg jest bliżej nas niż my samych siebie. Chciałbym, by żaden mój dzień nie był przeżyty na darmo, bo czasu raz utraconego nie da się już odzyskać”.
Twórcza praca
Ojciec Zakrzewski nie był skoncentrowany na swojej chorobie, dolegliwościach i na cierpieniu. Jak dla Franciszka z Asyżu śmierć była siostrą, tak dla Ojca Jerzego jego siostrą była jego choroba. A gdy Ojciec Jerzy wspominał czasami o swoich nieprzespanych nocach czy też o leczeniu, to czynił to mimochodem i w taki sposób, iż nikogo to nie męczyło.
Mimo ograniczeń fizycznych i barier psychicznych, jakie narzucała mu jego ciężka choroba, całym sercem i całą duszą angażował się w zadania powierzone mu przez Towarzystwo Jezusowe. Ojciec Jerzy do końca swoich dni pełnił funkcję ojca duchownego wspólnoty domowej, admonitora przełożonego domu, promotora apostolstwa modlitwy, rekolekcjonisty, kierownika duchowego, spowiednika, współpracownika Wydawnictwa WAM.
Ciężki krzyż choroby nie tylko nie przeszkadzał mu w zaangażowanej pracy kapłańskiej, ale wręcz przeciwnie – pomagał mu, ponieważ czynił go bardziej wiarygodnym w jego posłudze. Ofiarnie podejmował nieraz nadludzki wysiłek, aby służyć innym poprzez swoje kapłańskie zaangażowanie. W pracy kapłańskiej szczególnie cenił sobie pełnienie posługi spowiednika:
„Posługa spowiedzi jest dla mnie jedną z ważniejszych posług kapłańskich. To żywa obecność Jezusa, w którego imieniu mówimy: «Ja ciebie rozgrzeszam…». To nie my rozgrzeszamy, to Jezus rozgrzesza, to On przebacza, to On jest obecny dla penitenta w tym sakramencie. My jesteśmy tylko niegodnymi sługami. W tej posłudze najważniejsze jest słuchanie, słuchanie totalne. Nie możemy być w tym podejrzliwi, ciekawscy, nie możemy sądzić i oceniać, przypisywać penitentowi więcej niż sam powiedział. Spowiednik jest słuchaczem, a nie sędzią. To chyba oczywiste”.
Biorąc pod uwagę chorobę Ojca Jerzego, trzeba podziwiać jego wysiłek intelektualny. I tak w pewnym zakresie dzięki jego wytrwałości i pracowitości ziściły się jego młodzieńcze marzenia związane z pracą naukową. Bez gruntownego wykształcenia filozoficznego i teologicznego tłumaczenie pism Balthasara byłoby niemożliwe. Jerzy Zakrzewski SJ jako tłumacz zostawił swój skromny ślad w polskim piśmiennictwie teologicznym. Przetłumaczył kilkanaście książek, w tym większość to poważne dzieła teologiczne.
„Cieszę się, że mogłem tłumaczyć dzieła Hansa Ursa von Balthasara” – mówił. Pracę translatora traktował jako pracę kapłańską: „Moje kapłaństwo realizowało się w pracy tłumacza i przybliżaniu czytelnikom – a po części też gronu teologów – myśli tego znakomitego autora”.
Ponieważ mało w nas miłości, nie potrafimy mówić o śmierci
Ojciec Jerzy przez lata żył praktycznie na granicy życia i śmierci. „Można powiedzieć, że parę razy uciekałem śmierci spod kosy” – powiedział żartobliwie. Ojciec Jerzy dobrze wiedział, że człowiek jest nie tylko śmiertelny, ale także „niespodziewanie śmiertelny” – jak pisał Michaił Bułhakov w „Mistrzu i Małgorzacie”. Tak też niespodziewanie umarł. O śmierci mówił jednak bardzo dyskretnie, spokojnie, z wiarą. Dla niego śmierć była częścią życia. Był bowiem świadom, że:
„to, co daje sens życiu, daje również sens śmierci. Dopiero uświadomienie sobie tej prawdy sprawi, że będziemy szczęśliwie żyli i spokojnie umierali. […] Chyba za mało w nas miłości, dlatego nie potrafimy mówić o śmierci w sposób właściwy, odpowiedni, bo to nas przerasta. Ja nie potrafię mówić o śmierci bez odniesienia do Boga i religii. Dla nas, chrześcijan, ważne jest to, że tę rzeczywistość wziął na siebie Jezus i pokazał nam, że można przejść przez śmierć, że można ją pokonać, że śmierć nie jest kresem wszystkiego, ale początkiem nowego: wszystko, co złe, zostaje pokonane, a przed nami otwiera się ukryta w Bogu wieczność…”.
Mówił także:
„Jezuita powinien uwielbić swego Mistrza własną śmiercią. Tego jednak trzeba się uczyć przez całe życie, by w godzinie ostatniej próby zdać egzamin. Trzeba całe swoje życie wielbić Pana, by umierając, zrobić to niejako odruchowo, z przyzwyczajenia, dlatego że się inaczej nie potrafi. Jeśli będziemy chwalić Pana za życia, to w dniu śmierci zrobimy to bezwiednie. Chciałbym dojść do takiego wyrobienia, do takiej cnoty…”
Ostatnie chwile życia Ojca Jerzego
Ewa Marszal, wieloletnia opiekunka Ojca Jerzego, która była jedynym świadkiem jego śmierci, w posłowiu do książki „Zawsze kochałem życie” tak opisuje ostatnie dni i godziny jego życia:
„Ojciec Jerzy do końca był aktywny. Można powiedzieć «umarł w biegu». W Wielkim Tygodniu (2016) codziennie jeździliśmy do kościoła parafialnego, gdzie wraz ze wspólnotą jezuitów dołączał się do wspólnego świętowania Triduum Paschalnego. Wielki Tydzień był też czasem wielogodzinnego spowiadania w zakrystii domu zakonnego. Właściwie do samego końca był aktywny i do dyspozycji każdego.
W piątek pierwszego kwietnia głosił kazanie do wiernych uczestniczących we Mszy świętej, w kaplicy domu zakonnego w Falenicy. W sobotę drugiego kwietnia przy Sanktuarium Andrzeja Boboli w Warszawie miało miejsce wielkanocne spotkanie dla chorych na stwardnienie rozsiane.
Podczas Mszy świętej odprawianej już według formularza niedzielnego, Ojciec Jerzy głosił kazanie. To właśnie wtedy gorzej się poczuł. W pewnym momencie trudno było mu już zebrać myśli i nawet przerwał kazanie. […] «Chyba jestem chory…» powiedział. Po powrocie do domu okazało się, że ma wysoką gorączkę. Zbadał go lekarz, nie stwierdzając niczego groźnego, ale na wszelki wypadek przepisał antybiotyk. Noc i niedzielne przedpołudnie były spokojne. W niedzielę – w święto Miłosierdzia Bożego – w południe znowu pojawiła się gorączka i silne pocenie, które spowodowały odwodnienie organizmu.
Podjęliśmy decyzję o udaniu się do szpitala. Jadąc samochodem odmówiliśmy wspólnie jedną cząstkę różańca. Teraz do mnie coraz wyraźniej dociera, że on każdą wolną chwilę wypełniał modlitwą… Pewne rzeczy dostrzega się dopiero z perspektywy czasu i nabierając pewnego dystansu.
Później wszystko potoczyło się bardzo szybko. Po ponad trzygodzinnym oczekiwaniu na izbie przyjęć, Ojciec Jerzy został przyjęty na oddział wewnętrzny Międzyleskiego Szpitala Specjalistycznego. Niestety na oddziale doszło do zaniedbania ze strony personelu medycznego i po czterech godzinach spędzonych na oddziale pacjent zmarł. […] Spojrzałam na zegarek, była 21:40.
Tuż przed śmiercią chory zaczął cicho wołać: «Jezu, Jezu, Jezu». Stałam obok i odmawiałam Koronkę do miłosierdzia Bożego. Można powiedzieć, że Ojciec Jerzy umarł tak, jak żył, tzn. po cichu, nie robiąc szumu i zamieszania wokół swojej osoby, na szpitalnym korytarzu, przez nikogo nie zauważony, nie walcząc o swoje. Po prostu zasnął w ramionach swojego Pana i Mistrza, uwielbiając Go swoją śmiercią.
Byłam przy szpitalnym łóżku ojca Jerzego do samego końca, do ostatniego jego tchnienia. Jestem świadkiem, że on […] uwielbił swego Mistrza własną śmiercią”.
Ja zawsze kochałem życie
Ojciec Jerzy, pomimo ciężkiej choroby, a może raczej dzięki chorobie odkrył sztukę szczęśliwego życia. Był dla mnie uosobieniem człowieka spełnionego, szczęśliwego, pogodnego, pomimo tego, iż w ostatnich latach cierpiał ogromne bóle, szczególnie nocą. Gdy w czasie naszej rozmowy raz wspomniał o swoich nocnych cierpieniach, zaraz dodał:
„Może nie będę opowiadał, jak funkcjonuje człowiek po złej nocy. Po prostu spuśćmy na to zasłonę milczenia”.
Jak całe swoje pełne cierpienia życie, tak równie swój ból fizyczny przyjmował z pokorą. Ojciec Jerzy uczy nas pokory w przyjmowaniu zależności od innych oraz w przyjmowaniu ich pomocy. Ojciec Jerzy, całkowicie sparaliżowany i dlatego całkowicie zależny, był jednocześnie wewnętrznie wolny. Swoją zależność przyjął z pokorą i z pełnym zaufaniem do tych, którzy mu posługiwali. Na moje pytanie: „Chorujesz i cierpisz. Czy to nie wpędziło Cię w depresję?”, odpowiedział:
„Dziś wiele mówi się o depresji. Ja nazywam ją „umieraniem na stojąco”, w nawiązaniu do sztuki Alejandra Casony „Drzewa umierają stojąc”. Wydaje mi się, że nigdy nie cierpiałem na depresję, nikt w każdym razie nie postawił mi takiej diagnozy. Depresja jest rodzajem zniechęcenia do życia, a to chyba nie było moim udziałem. Jest mi to obce. Zawsze coś robiłem, z czymś się zmagałem, podejmowałem starania. Ja zawsze kochałem życie”.
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.