3152 km – z Andrychowa do Santiago de Compostela w 112 dni, czyli „Camino wdzięczności” Doroty i Rafała Janoszów
12 września 2024 | 18:37 | rk | Andrychów Ⓒ Ⓟ
„My przez 35 lat nigdy się nie pokłóciliśmy” – przyznają zgodnie Dorota i Rafał Janoszowie. Nie pokłócili się także w ciągu ostatnich czterech miesięcy, podczas których razem przemierzyli pieszo 3152 km – z Andrychowa do Santiago de Compostela. Wyruszyli 1 maja. Po 112 dniach długiej, obfitującej w fizyczne i logistyczne wyzwania wędrówki przez Polskę, Czechy, Niemcy, Szwajcarię, Francję i Hiszpanię dotarli do Santiago de Compostela. W jednej z tutejszych kwiaciarni Dorota otrzymała od męża 35 czerwonych róż. Usłyszała też nagraną ponownie piosenkę przez Sławka Piekarskiego „Rękę ci daję”. Ich przyjaciel zaśpiewał ją po raz pierwszy, gdy zawierali sakrament małżeństwa – na innej pielgrzymce, z Andrychowa do Częstochowy. Rocznicowy bukiet kwiatów umieszczony został przy grobie św. Jakuba. Tak zakończyło się ich „Camino wdzięczności”. Marzyli o tej Drodze od dawna. Marzyli i trochę się jej bali.
Wdzięczność za wspólną drogę
„Nie pokłóciliśmy się nigdy, ale to nie oznacza, że nie mamy różnic. Jednak przez te 35 lat nie było żadnych poważnych spięć. Pomaga nam w tym Dialog Małżeński, jedno ze zobowiązań wspólnoty Domowego Kościoła, do której należymy od lat. Wielu naszych znajomych zastanawiało się, czy w końcu się nie pokłócimy na Camino, czy nie będzie jakichś fochów, nieporozumień, bo przecież byliśmy ze sobą non stop, a droga nie była usłana tylko kwiatami” – zauważa Rafał. „Kocham Dorę – po prostu ją kocham. Inaczej nie wyjaśnię tego, co czuję. Zrozumiałem wiele lat temu, że Dora jest przede wszystkim moim przyjacielem, potem żoną, a dopiero później kochanką. Kolejność jest tutaj bardzo ważna” – śmieje się.
„Gdyby między nami nie było takiej przyjaźni, ta pielgrzymka byłaby nie do przejścia. Spotkaliśmy na Camino Francés (Drodze Francuskiej) małżeństwo z Polski. Gdy tylko nas dogonili, powiedzieli, że oni by się nieustannie sprzeczali, gdyby próbowali iść razem tak długą trasą jak nasza. Dla nich takie długie wspólne wędrowanie byłoby nie do wytrzymania” – opowiada Dorota.
Ich wędrowanie miało być wyrazem wdzięczności wobec Boga – za ich wspólny związek, za troje dzieci, za rodzinę, za przyjaciół, za wszystko, co ich dotąd w życiu spotkało. Camino było czymś więcej niż tylko pieszą pielgrzymką. Nie zabrakło na trasie spotkań z niezwykłymi ludźmi, uczyli się razem duchowego wzrastania i pokory. Bywały dni, że poranione nogi odmawiały posłuszeństwa. Sen musiał wystarczyć na szybką regenerację.
Pstryczek Pana Boga
Rafał początkowo chciał być opiekunem i przewodnikiem Doroty, ostatecznie zrozumiał, że ta wędrówka była także jego osobistą drogą, pełną nowych doświadczeń i ufnej modlitwy. Na nowo odkryli sens wspólnej drogi.
„Te cztery miesiące naprawdę pomogły mi złapać dystans do życia. Wróciłem do pracy, wszystko wróciło do normy, ale moi przyjaciele i znajomi mówią, że emanuje ode mnie taki spokój. Bo ja jestem rozmowny, czasem dużo gadam, ale teraz, cokolwiek by się nie wydarzyło, trudno mnie załamać czy przytłoczyć. Doceniłem to dziękczynienie. Ta droga to dla mnie wielka lekcja. Ile rzeczy musiało się dobrze ułożyć, bym mógł na cztery miesiące wyjść z codziennego życia” – opowiada 57-letni przedsiębiorąca.
Przyznaje, że chciał początkowo przejść Camino dla żony. Przygotowywał się, trenował, robił kilometry. „Chciałem być bodyguardem, macho” – wyjaśnia. „Pan Bóg postawił mnie przed najcięższym dniem, bo to zdarzenie, które się wtedy wydarzyło, zmieniło wszystko” – przyznaje. – Dostałem szybko takiego pstryczka. Myślałem, że jestem taki macho, a tu się okazało inaczej. Kondycyjnie przeleciałem Czechy jak przecinak. Nie że kozaczyłem. Dorotka już zaczynała kuleć, a ja cisnąłem: Idziemy, idziemy, idziemy. Ale już w Niemczech zacząłem widzieć, że nie starcza nam nocy na regenerację” – mówi.
W ciągu całego Camino zmienili pięć par butów. Cały czas ten sam model. „Pewnego dnia coś mnie podkusiło i kupiłem inne buty zamiast tych, które zawsze nosiliśmy z Decathlonu, myśląc, że wystarczą na dłużej. W ten dzień – następne 40 km – rozwaliłem sobie nogi do krwi. Na całej trasie nie miałem ani jednego pęcherza, ale po tym dniu miałem nogi całe we krwi. To nie chodziło tylko o ból. Leżałem w nocy, chciałem wstać do toalety i myślałem: Jezu, jak ja jutro pomogę Dorotce? To był najcięższy dzień, bo musiałem przyznać, że mam prawo też się źle poczuć. Chciałem przejść to Camino i pokazać Dorotce: Wstawaj o piątej, ja jestem gotowy. A tu nagle: Nie jesteś w stanie iść z takimi nogami, musisz wrócić do poprzednich butów” – zwierza się.
Rafał musiał nauczyć się chodzić wolniej, ze łzami w oczach. „To była dla mnie lekcja ogromnej pokory. Pod koniec dnia pękłem i powiedziałem Dorotce: Kurczę, jest przegwizdane. Przecież chcę ci pomóc. Przytuliliśmy się, powiedzieliśmy sobie: Podleczymy te nogi, easy, spokojnie” – relacjonuje.
To był najtrudniejszy dzień, ale bez niego nie szedłbym tą drogą, by przyjrzeć się sobie. Chciałem przejść Camino dla Dorotki, ale od tamtego dnia zacząłem iść Camino dla siebie. Wcześniej byłem tylko jej bodyguardem, myślałem, że przelecę te 3000 km za nią, ale Pan Bóg powiedział: Misiu, tak łatwo nie będzie. Po omodleniu tego wszystkiego, po tych 40 km, pojechałem autobusem do Decathlonu, wróciłem do tych normalnych butów, zaopiekowaliśmy nogi i od tamtej pory już było dobrze” – konkluduje.
Cudowna pizza jak z pieca
Dorota zapytała go w pewnym momencie, czy nie tęskni za domem. „Rafcio od razu odpowiedział: Za czym miałbym tęsknić? Przecież dom, to my i dzieci. I miał rację. Z dziećmi mieliśmy stały kontakt przez Messengera, a fizycznie były z nami tak, jakby nas wspierały” – dodaje związana z nauczaniem i oświatą Dorota.
„Widzę dziś ogromne docenienie tego, że Pan Bóg dał nam łaskę, by ta droga w ogóle się odbyła. Mieliśmy dziesiątki intencji w plecakach, które nosiliśmy ze sobą” – opowiada. „Panie Boże, Ty tym rządź” – te słowa najczęściej powtarzali. Czasami głośno, innym razem w ciszy.
Nauczyli się ufać. Zapamiętali takie sytuacje, jak dokuczliwe pragnienie czy głód. Nagle w małej wiosce, gdzie niczego się nie spodziewali, natknęli się na automat do pizzy. „Naprawdę smakowało jak z pieca” – wspominają z uśmiechem.
Spotkania w drodze
Według Rafała, mężczyźni często snują jakieś marzenia, projektują śmiałe rzeczy, ale brak im determinacji, by je zrealizować. Postanowił, że doprowadzi Dorotę z domu do Santiago, by spełnić jej marzenie. Przygotował firmę na cztery miesiące jego nieobecności. Rodzina na początku nie wierzyła, że to się stanie, ale udało się. Przed wyjściem był jeszcze ślub syna Bartka, po powrocie do domu – ślub drugiego syna Andrzeja. Kiedy szli po Niemczech dołączyli do nich na tydzień wędrówki najstarszy syn z żoną i jej mamą, a najmłodszy z narzeczoną. Był to niesamowity dla nich czas spotkania z dziećmi w drodze. Córka Ola odwiedziła ich w Hiszpanii. Kilka dni nawet szła z nimi.
„Kiedy szliśmy szlakiem Vasco del Interior do Burgos, byliśmy sami. Nasza córka odwiedziła nas na trzy dni – dwa dni zajęło jej dotarcie do nas, trzy dni szła z nami, a potem dwa dni wracała. Było to dla niej prawdziwie heroiczne wyzwanie. W Burgos spotkaliśmy pierwszych pielgrzymów. Naszą pierwszą towarzyszką była Chinka Sandy i dla niej również byliśmy pierwszymi pielgrzymami, jakich spotkała, bo tu rozpoczynała swoje camino. Niestety, nie ukończyła pielgrzymki, bo jej nogi odmówiły posłuszeństwa. Stworzyliśmy grupę na WhatsAppie: Chinka, Koreanka, dwoje Węgrów i my. Przez pięć noclegów trzymaliśmy się razem, co na wcześniejszych camino nam się nie zdarzało” – opowiadają przy stole w swoim rodzinnym domu.
„Pamiętam jedną scenę z modlitwą przed jedzeniem. Zawsze modlimy się przed posiłkami, niezależnie od sytuacji – tak było też na Camino. Na pierwszym noclegu zrobiliśmy znak krzyża i zaczęliśmy modlitwę. Sandy była zdziwiona i pytała, dlaczego się żegnamy. Wyjaśniliśmy jej, że to nasz sposób dziękowania Bogu. Okazało się, że była katoliczką, ale niepraktykującą. Z czasem przyłączyła się do naszej modlitwy, a nawet Węgierka, która początkowo mówiła, że wierzy, ale nie ma nic wspólnego z Kościołem, zaczęła uczestniczyć. Na czwartym noclegu była Msza i Węgierka pytała, gdzie idziemy. Zdecydowała się pójść z nami, a w kościele uklękła i rozpłakała się” – wspominają.
„Jesteśmy tylko nośnikami”
Dorota i Rafał nieśli ze sobą swoje intencje, ale także intencje innych osób, które powierzono im podczas przygotowań do wędrówki. Codziennie modlili się za kogoś innego. Przygotowywali listę intencji na każdy dzień. Odmawiali pompejańską nowennę, słuchali konferencji, muzyki uwielbieniowej.
Przed wyjściem na Camino powstał internetowy bank intencji. Nazbierało się około 30 wpisów. Nie za dużo, ale na stronie zostawili numer telefonu. Nie było dnia, żeby nie przyszedł SMS z prośbą o modlitwę albo po prostu duchowe wsparcie dla nich w drodze. To bardzo pomagało.
Nie proszono o błahe sprawy. Mówimy tu o takich intencjach, jak: moja żona chce usunąć ciążę albo mam raka. Zaufanie ludzi było ogromne. I my, przy tym namiocie, mówiliśmy: Panie Boże, jesteśmy tylko nośnikami. Myśleliśmy, jak wielki jest ciężar tych próśb i każdego dnia omadlaliśmy je w wielkiej ufności” – zauważają.
„Okazało się później, że jedna z osób, która do nas napisała, była moją znajomą. Spotkała mnie później i powiedziała, że wyniki badań są zaskakująco dobre. Nie chcę teraz mówić, że to my wydeptaliśmy ten cud, ale chcę podkreślić, że nie spodziewaliśmy się takiego ogromnego wymiaru intencji” – dodaje Rafał.
Santiago jak magnes
„Jak przeszliśmy przez granicę francusko-hiszpańską, dosłownie sobie wyobraziłam, że Santiago to jest taki jeden potężny magnes, który mnie teraz przyciąga. To było niesamowite, jakby nowe siły, nowa energia, jakby zaczynało się coś od nowa. To było naprawdę niezwykłe. A przed nami było wtedy jeszcze 750 km” – opowiada Dorota.
„Ostatnią noc we Francji mieliśmy na kempingu. Rafcio wtedy zdecydował, że zostajemy tutaj na dwa dni. Jest basen. Oczywiście o pływaniu to nie ma mowy, ale wymoczymy ciało, zregenerujemy się, wyśpimy się. Ja mówię, dobra, w porządku, zostajemy na dwie noce” – relacjonuje. Ostatecznie skończyło się na jednej nocy.
„Wydarzyło się coś nieoczekiwanego – mój materac, który do tej pory działał idealnie, strzelił. Pomyślałam: To znak, idziemy! Nie było mowy o drugiej nocy we Francji. Byliśmy w maleńkim miasteczku, ostatnim przed granicą, a tam była poczta. Wysyłamy materace, wysyłamy namiot. Tak właśnie przekroczyliśmy granicę – wyjaśnia.
Prezent od Santiago
Kiedy planowali w domu, chcieli przejść całe Camino Francés. Marzyli, by zacząć w Saint-Jean-Pied-de-Port. Gdy zaczęli zbliżać się do tego etapu, zdecydowali się jednak przejść przez Irun do Hiszpanii, a potem skierować się na Pampelunę.
„Zauważyłam, że na trasie do Pampeluny mamy spore przewyższenia na krótkim odcinku, a nasze ciała były już mocno zmęczone, stąd decyzja, by z hiszpańskiego Irun przejść Camino Vasco del Interior do Burgos na 12 etap Camino Frances. Okazało się, że na tej trasie jesteśmy w tych dniach jedynymi pielgrzymami. Puste albergi, w których spaliśmy, były dla nas błogosławieństwem. Dzięki tej zmianie zyskaliśmy trzy dni, ponieważ musielibyśmy się cofnąć, aby zacząć francuską trasę od początku, a tak od razu ruszyliśmy z Irun do Burgos. To był taki prezent od Santiago” – przyznaje Dorota.
„Kiedy weszliśmy na Camino Frances pierwszy raz widzieliśmy tak wiele ludzi w drodze od trzech miesięcy. Kiedy widzisz kogoś, kto przeszedł 100 km i już ledwo idzie, a mówisz mu, że masz za sobą 2500 km, to ludzie nie zawsze to rozumieją i są zdumieni” – stwierdza Rafał.
Niespodzianki i Boże petardy
Na trasie nie brakowało niespodzianek i „małych cudów”. „GPS nam kiedyś zwariował. Mówię do Doroty: mamy dwie opcje: 7 km tą drogą, gdzie na końcu jest pewny kemping, albo idziemy na przełaj przez te krzaki, to tylko półtora kilometra. No i wybraliśmy tę krótszą trasę. Idziemy, ale widzę, że Dorota już ledwo daje radę. Idę przodem, bo te chaszcze były naprawdę uciążliwe. W końcu dochodzimy do jakiegoś domu. Bez żadnej rezerwacji, zero planu, bo jak miałem coś zarezerwowane przez booking, to wiedziałem, że można dłużej odpoczywać, rozłożyć pałatkę na regenerację i dojść do celu” – podkreśla Rafał.
„Dorota już ledwo stoi, a ja idę do domu, prosząc w duchu: Boże, chociaż jedno łóżko. Wchodzimy, a tam starsze małżeństwo, jak się potem okazało z sześćdziesięcioletnim stażem – stary dom z klimatem. Oni nic nie rozumieją ani «water», ani «sleep». W końcu dzwonimy do naszej córki Olci, która zna francuski, żeby im wytłumaczyła, że zapłacimy i chcemy tylko się przespać. Z opalonymi twarzami wyglądamy jak dwa dzikie typy z lasu. Olcia tłumaczy im przez telefon i nagle babcia bierze mnie za rękę i prowadzi do środka. Pokazuje nam wszystko, jakbyśmy mieli tam zamieszkać. Zaprasza nas do klimatycznego salonu, potem pokazuje nam kronikę rodzinną z 1700 roku” – mówi.
Sędziwi Francuzi mieli przodków związanych z Napoleonem, a praprababcia była Polką. „Zaprowadzili nas na górę do pięknego, starego pokoju. Następnego dnia rano serwują nam śniadanie. A ja mówię do Doroty: Boże, chciałem tylko dach nad głową, a Ty znowu zrobiłeś taką petardę! Codziennie na tej drodze Pan Bóg dawał nam takie niespodzianki, jedna za drugą” – akcentuje.
Zapach spracowanej kobiety
Inne spotkanie pełne ciepłych słów i gestów dzięki przenośnemu translatorowi. Pewnego dnia znaleźli gościnę u Szwajcarki. Powiedziała im, że jej mąż miał wypadek w ich gospodarstwie. Poprosiła, żeby poszli do pobliskiego cudownego źródełka, by się za niego pomodlić.
„Pokazała nam na mapie to miejsce. My spojrzeliśmy i stwierdziliśmy, że to dodatkowe 4 km w jedną stronę, czyli 8 km w obie, ale postanowiliśmy to zrobić, bo nas o to prosiła. Ona pewnie sama nie mogła tam dotrzeć, bo gospodarstwo, mąż chory. Gdy żegnaliśmy się czule, poczułam zapach tej kobiety – spracowanej, umęczonej. To był zapach ciężkiej pracy. Powiedziałam Rafciowi, że musimy tam iść. Poszliśmy i tam spotkaliśmy Polkę, Annę, która od 7 lat pracuje w Szwajcarii. Wyjechała, bo w Polsce nie mogła znaleźć pracy, dzięki której mogła być samodzielna. W Szwajcarii nie radzi sobie w społeczności, bo Szwajcarzy są podobno bardzo zimni. Przez kolejne dni kontaktowaliśmy się z nią kilka razy i być może odwiedzi nas w naszym domu, bo udało nam się zbudować serdeczną relację w drodze” – dzielą się innym wspomnieniem.
Pamiętają też spotkanie z Irlandką we Francji. „Opowiedziała nam historię o swoim mężu. Na ścianie domu miała przyczepiony rower. Po śmierci męża chciała na nim dojechać do Santiago, ale jej się nie udało. Przyniosła nam coś, co można nazwać jej osobistym manifestem – coś, co mówiło o miłości, o tym, co liczy się w życiu. Drżącymi rękoma poprosiła nas, byśmy to donieśli do Santiago. Posiedzieliśmy razem, nakarmiła nas. I choć nie było to może coś spektakularnego, dla nas to był cud” – tłumaczą.
Rafał schował ten manifest w specjalnej przegródce w plecaku. Kiedy dotarli do Santiago, stanęli przed katedrą, rozłożyli ten dokument i wysłali jej zdjęcie na WhatsAppie. Kobieta była szalenie wzruszona.
Pompejanka, winnice i woda od Cler
„Codziennie modliliśmy się za kogoś innego. Odmawialiśmy nowennę pompejańską. Dawała nam siłę. Każdy dzień miał swojego adresata. Zaczęliśmy od rodziny, a potem uzupełnialiśmy naszą listę intencji. Modliliśmy się za tych, których spotkaliśmy, za tych, których mieliśmy w sercach” – opowiadają.
Włączają filmik, na którym widać górskie krajobrazy, jakie mijali. Nie zawsze tak było. Najgorsze były francuskie winnice ciągnące się kilometrami i lasy. Choć widokowo tereny cudowne, ale pozbawione dostępu do sklepu czy baru. Brak cienia i czasami olbrzymie pragnienie były sporym wyzwaniem.
„Pewnego upalnego dnia, kiedy szliśmy przez lasy i wiedzieliśmy, że wody na pewno nam zabraknie, niespodziewanie pojawiła się jakaś kobieta – cudowna Cler – stojąca przy samochodzie z otwartymi drzwiami, być może potrzebowała przewietrzyć się. Nie zastanawiając się, zapytaliśmy ją o wodę i tu okazało się, że w bagażniku miała trzy butelki dwulitrowe tego cudownego napoju. Znowu tak mocno poczuliśmy, że Pan Bóg się nami opiekuje!” – mówi ze wzruszeniem Dorota.
„Rafcio, myślisz, że dojdziemy?”
„Rafcio, myślisz, że dojdziemy?” – pytała często przed snem podczas pielgrzymki. Odpowiedź zawsze była taka sama: „Jak Pan Bóg da, to dojdziemy do celu.” „Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby dojść, ale za każdym razem rano budziłam się z myślą: „Panie Boże, jeśli to jest Twój plan, daj mi siłę, abym tam doszła.” To był dla mnie taki motywujący moment” – podkreśla Dorota.
„W czasie tej drogi przyszła mi do głowy refleksja, że przez ostatnie 10 lat, odkąd po raz pierwszy byliśmy na Camino z przyjaciółmi na naszą 25. rocznicę ślubu, żyliśmy trochę jakby przed szybą, patrząc do przodu, ale nie wychodząc naprzeciw. W tym roku w końcu otworzyliśmy okno i z pełnym zaufaniem wyskoczyliśmy w nieznane” – tłumaczy Dorota.
Doszli do celu pełni wdzięczności i z nią wrócili do domu. Powtarzają, że nie sam cel jest najważniejszy, ale droga i to co się na tej drodze wydarza. Wiedzą, są tego pewni, że Santiago za jakiś czas, znowu ich wezwie na kolejne camino.
Droga św. Jakuba, nazywana po hiszpańsku Camino de Santiago, jest szlakiem pielgrzymkowym do katedry w Santiago de Compostela w Galicji w północno-zachodniej Hiszpanii. W katedrze tej ma znajdować się ciało apostoła św. Jakuba (Większego). Nie ma jednej trasy pielgrzymki, a uczestnicy mogą dotrzeć do celu jednym z wielu szlaków. Droga oznaczona jest muszlą św. Jakuba, która jest także symbolem pielgrzymów.
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.