Homilia abp. Galbasa podczas Mszy świętej w 9. rocznicę wyboru papieża Franciszka | 14 marca 2022
Rok: 2022
Autor: abp Adrian Galbas
Pytanie niepowtarzalnie powtarzalne
Są pytania, które zadaje się raz, a brzmią nieustannie! Niepowtarzalnie powtarzalne.
Na przykład: Czy chcecie wytrwać w tym związku w dobrej i złej doli, aż do końca waszego życia? Pytanie do narzeczonych na chwilę przed… Albo: Czy chcesz coraz ściślej jednoczyć się z Chrystusem (…) i razem z Nim poświęcać się Bogu za zbawienie ludzi? Pytanie do przyszłego księdza na chwilę przed…. Albo to, które zabrzmiało w dniu naszej, biskupiej sakry: Czy jako dobry pasterz chcesz szukać zbłąkanych owiec i odnosić je do Pańskiej owczarni?
Pytanie zabrzmi raz, a brzmi bez przerwy! Stały rachunek sumienia, nieustannie działająca busola, wyznaczająca kierunek. Ponoć tym, co umierają świadomie często takie pytanie przypomina się w godzinie przejścia!
Jezus, chcąc zadać im to pytanie, niepowtarzalnie powtarzalne, starannie wybiera miejsce. Jest jak narzeczony, który godzinami idzie z nią na jakiś Kozi, albo inny Wierch, albo przynajmniej do schroniska na Hali Ornak, jeśli kondycja nie ta, albo zabiera ją do kajaku i kilometrami ciągnie po leniwej, letniej Rospudzie na polanę pełną zapachów i pszczół. Jego: „Czy zostaniesz moją żoną?” brzmi wtedy inaczej! Zadane tam, ma inną wagę, niż zadane gdziekolwiek!
Nie zapytał ich o to w Kanie Galilejskiej, tuż po tym jak z wody zrobił wino, ani nie nad jeziorem, gdy pięcioma chlebami nakarmił żołądki pięciu tysięcy mężczyzn i jeszcze sporo im zostało. Nie zapytał ich o to po tym, jak kogoś uzdrowił, wyzwolił z opętania, ani po tym jak wskrzesił. Ależ to byłaby wówczas łatwa odpowiedź!
Zapytał ich o to tam. W Cezarei Filipowej, pogańskim mieście, blisko źródeł Jordanu u stóp Hermonu. Dziś to miasto, a raczej jego ruiny nazywają się Banias, od Paneas, czyli: miasto boga Pana. Tam był czczony Pan; bóg wód, lasów, wegetacji i płodności. Ludzie licznie pielgrzymowali wówczas do groty znajdującej się ponad kataraktami Jordanu, by prosić o zdrowie i pomyślność i o wszystko co chcieli i czego potrzebowali. Wierzyli, że Pan im to da!
Właśnie w takim miejscu zadał im to pytanie! Pytanie o siebie. Pytanie o relację! Kim jestem?! Kim jestem dla ludzi? Kim jestem dla was? Kim jestem dla ciebie? Kim?
Niepowtarzalnie powtarzalne.
Od odpowiedzi na to pytanie zależy odpowiedź na każde inne: o wytrwanie w małżeńskiej wierności, gdy przyjdzie choroba i zła dola, o kapłańskie poświęcenie i o zgodę, by jako biskup być Dobrym Pasterzem. To wszystko wyrasta z tego kim? Kim jestem dla Ciebie? Bez tej odpowiedzi, inne są tylko dźwiękiem…
Dzisiaj świat wygląda jakby był jedną wielką Cezareą Filipową. Tak wielu ma swoją świątynię poświęconą samemu sobie. To ode mnie zależy moje życie, to ja jestem panem. Już nawet nie bałwochwalstwo, ale autochwalstwo, kult samego siebie, którego często nie naruszyła ani pandemia, ani wojna.
Dla tak wielu ludzi Chrystus jest dziś nikim. Nawet nie jakimś Janem Chrzcicielem, Eliaszem czy prorokiem. Jest po prostu nikim. Anegdotą, zwyczajem, historyjką, śmiesznostką w żłóbku, trupkiem na krzyżyku, fejkiem. Kim jestem dla Ciebie? Nikim! A w każdym razie nikim ważnym!
I w takim świecie umieć powiedzieć: Ty jesteś Mesjasz. Syn Boga Żywego! A potem temu zdaniu podporządkować wszystko. Ty Jezu jesteś Panem! Tylko Tyś najwyższy, tylko Tyś jedyny, Jezu Chryste! W świecie, który jest jak Cezarea Filipowa…
Wieczorem, 13 marca 2013 roku usłyszał: Czy przyjmujesz twój kanoniczny wybór na biskupa rzymskiego? Odpowiedział wtedy spokojnym głosem: Jestem wielkim grzesznikiem, w ufności w Boże miłosierdzie i w wyrozumiałość, przyjmuję. Nie wiem jednak kiedy i gdzie odpowiedział na to pierwsze pytanie: Jorge, kim jestem dla Ciebie? Przeczytałem kilka jego biografii i nie wiem. Może przeoczyłem, a może była to chwila bardzo osobista i intymna, o której nie chce mówić. Patrząc na ten pontyfikat, na to co robi i co mówi, wiem jednak na pewno, że taka chwila była. Że odpowiedział tak samo jak Piotr.
„On żyje, napisał po synodzie o młodzieży. Trzeba to ciągle przypominać, ponieważ grozi nam, że będziemy przyjmowali Jezusa Chrystusa tylko jako dobry przykład z przeszłości, jako wspomnienie, jako kogoś, kto nas zbawił dwa tysiące lat temu. To by na nic się zdało, zostawiłoby nas takimi samymi, jakimi byliśmy wcześniej. Nie wyzwoliłoby nas! (…). Jeśli On żyje, to naprawdę może być obecny w twoim życiu, w każdej chwili, aby napełnić je światłem. Tak więc nigdy więcej nie będzie samotności ani opuszczenia. Nawet, gdyby wszyscy odeszli… ” (CHV 124,n).
Przypomniały mi się te słowa, w tamten wczesnowiosenny dzień przed dwoma laty, gdy patrzyłem jak samotnie kroczył po mokrym od deszczu, przeraźliwie smutnym i pustym placu św. Piotra w stronę wielkiego krzyża, a potem powiedział, że zalała nas gwałtowna burza pandemicznego cierpienia i śmierci, że wszyscy jesteśmy na jednej łodzi i że nikt nie uratuje się sam. Przypomniałem sobie te słowa, gdy minionej jesieni przyjmował nas jak brat, jak swój, w czasie ad limina, dając praktyczną lekcję Kościoła synodalnego. „Pytajcie, prosił, mówcie, ja chcę was posłuchać…”.
I przypomniałem sobie te słowa niedawno, gdy widziałem jak szedł mimo piekącego bólu kolana do ambasadora Rosji.
„On żyje (…)! Nigdy więcej nie będzie samotności i opuszczenia, nawet, gdyby wszyscy odeszli…”.
To się wydaje absurdalne i szydercze, a jednak wiem, że on w to wierzy! Dzisiaj, w marcu 2022 roku, tu gdzie jesteśmy, z tym co mamy, z całą bezradnością tej chwili, widząc co się dzieje, nie wiedząc co się stanie, tej jego wiary Kościół potrzebuje bardziej niż czegokolwiek innego.
W wierszu „Ostatnia prośba”, Zbigniewa Herberta, w wierszu, który jest dla mnie trudny, wwiercający się głęboko w duszę, bolesny, oskarżycielski, o którym nie mogę powiedzieć, że jest jednym z moich ulubionych, ale o którym mogę powiedzieć, że jest jednym z tych, do których bardzo często wracam, opisany jest wewnętrzny dramat ludzi, którzy przytwierdzeni do ziemi ciężarem śmierci bliskiej osoby, i jeszcze „strużką potu”, klęczą w upale, w ponumerowanej kościelnej ławce i mają w sobie maluteńki, nikły jak sen, cień nadziei, że ksiądz, który stoi przed nimi zrobi za nich coś, czego oni sami zrobić już nie potrafią; że „choć trochę się wzniesie”. Niestety, ta nadzieja nie zostaje spełniona. Ksiądz się nie wzniósł. Wiersz kończy się smutnymi słowami:
„wreszcie koniec
wychodzimy pośpiesznie
i zaraz za progiem
następuje akt strzelisty
głębokiego oddechu”.
Oddech ulgi, że mają to już za sobą, w którym jest jednak i gorzki zawód, że się nie udało. Zostaje im już tylko przyziemność. Niczego wyżej i niczego więcej. Nikt się nie wzniósł. Nawet ksiądz.
Myślę o tym wierszu często! Bardziej jeszcze o ludziach z tego wiersza, przytwierdzonych dziś do ziemi nie strużkami potu, ale ciężarami życia. Polakach, Ukraińcach, Rosjanach, ludziach z Lampedusy i z Lesbos, o skrzywdzonych na tyle sposobów, także w Kościele, o ludziach, których tak chętnie dotyka dziś śmierć. Nawet jeśli nie mają duszy poety, mają tę samą nadzieję, że Kościół da im teraz choć kropelkę sensu, odrobinę pokoju, że ktoś się za nich choć trochę wzniesie…
I myślę o tym wierszu, gdy sam klęczę w ławce, przytwierdzony do ziemi swoim grzechem, słabością, nieumiejętnością, bezradnością i tyloma innymi magnesami. I właśnie wtedy dziękuję Panu Bogu za to, że dał mi Franciszka, a Franciszkowi za to, że daje mi Pana Boga, że papież się za mnie wznosi, że odpowiada na to pytanie spod Cezarei. Niepowtarzalnie powtarzalne.
Dziękuję mu, że ma dziś odwagę głosić Ewangelię pośród wielkiego utrapienia, jak Paweł w Tesalonikach, że nie chce za wszelką cenę podobać się ludziom i że nie zniechęca się tym, że wielu ludziom to, co robi i sposób w jaki robi to, co robi, się nie podoba. Także wielu ludziom wewnątrz Kościoła. Dziękuję mu, że nie posługuje się pochlebstwem w mowie, ukrytą chciwością, ani poszukiwaniem ludzkiej chwały. Że codziennie mówi kazania i codziennie się modli, że jest skromny i naturalny, że interesują go nie tylko sprawy ludzkości, ale bardziej jeszcze sprawy człowieka, że leci na koniec świata, aby odwiedzić lokalny Kościół, który jest mniejszy niż mała trzódka, za to, że nie owija w bawełnę tylko mówi jak jest. Słowem: dziękuję mu za Evangelii gaudium. Nie tylko za tekst, ale za przykład. Za to, że jest Izajaszowym zwiastunem radosnej nowiny. Nie dostarczycielem tanich pocieszeń i lichych głasków, ale kimś, kto jest najgłębiej przekonany, że przyjdzie dzień, gdy wszystkie narody ziemi zobaczą zbawienie naszego Boga. Także te narody, które teraz nie widzą nic poza rozpaczą i nie słyszą nic poza hukiem bomb.
13 marca 2013 roku, gdy o godzinie 20.12 świat zobaczył nowego papieża, ten na zakończenie krótkiego wystąpienia, powiedział skromnie: „a teraz chciałbym udzielić błogosławieństwa, ale mam do was prośbę: zanim biskup pobłogosławi lud, proszę was o modlitwę do Pana, by pobłogosławił mnie – proszę o modlitwę ludu o błogosławieństwo dla swojego biskupa…”. Tę prośbę powtarza w kółko. Przy każdej okazji: Proszę: nie zapominajcie o mnie w modlitwie.
Ufam, że odpowiadamy na tę prośbę codziennie, że się za niego modlimy, dziś jednak chcemy to robić bardziej. Tu, w warszawskiej świątyni Bożej Opatrzności, chcemy go powierzać Bożej Opatrzności, prosząc, by Bóg „jego los zabezpieczył”, by papież nigdy się nie zachwiał w przekonaniu, że Chrystus jest Panem, by jak Psalmista zawsze powtarzał: Pan mym dziedzictwem i przeznaczeniem. By – jak dotąd – zawsze stawiał sobie Pana przed oczy.
Módlmy się też za siebie nawzajem. O wiarę, która da nam siłę pośród rozmaitego utrapienia. Módlmy się o nadzieję, która jest przekonaniem, że warto siać, bo nawet jak nie widać plonów, to ten zasiew ma sens, o czym zresztą przypomina nam papież Franciszek w Liście na ten Wielki Post. I módlmy się o miłość, bliźniaczkę pokoju, która ocala od nienawiści i zemsty. Amen.