Ks. Isakowicz-Zaleski w rozmowie z KAI o początkach Fundacji św. Brata Alberta
24 maja 2017 | 14:03 | Kraków / md / bd Ⓒ Ⓟ
Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, współzałożyciel i prezes Fundacji św. Brata Alberta w Radwanowicach, opowiada w rozmowie z KAI o początkach organizacji, o jej rozwoju i planach. W tym roku Fundacja obchodzi 30-lecie istnienia.
KAI: Czy trzydzieści lat temu, współzakładając Fundację, miał Ksiądz wizję czy marzenie, że to dzieło rozrośnie się na skalę ogólnopolską?
Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski: Nie, takich marzeń nie miałem. Fundacja narodziła się z zasadniczego pytania rodziców osób niepełnosprawnych intelektualnie, co się stanie z ich dziećmi, gdy oni umrą. Wtedy istniały już wspólnoty Wiara i Światło, którym służyłem jako kapelan i to doświadczenie było bardzo piękne, ale polegało na obozach, spotkaniach, katechizacji i są to rzeczy ważne, ale dla rodziców sprawą fundamentalną było zapewnienie przyszłości dzieciom. To były lata osiemdziesiąte, komuna, wszystko wyglądało od tej strony beznadziejnie. I to był punkt wyjścia do założenia Fundacji.
Jej pomysłodawcą był nieżyjący już Stanisław Pruszyński, który wprawdzie sam nie był rodzicem osoby niepełnosprawnej, ale pochodził z Wołynia, miał doświadczenia wojenne, został ranny i był do końca życia niesprawny. On z tego Wołynia wyniósł przeświadczenie, że dom dla osób niepełnosprawnych musi być w pięknym otoczeniu przyrody, poza miastem. Mówił cały czas, że potrzebny jest dom z ogródkiem. We dwóch zaczęliśmy jeździć po całej Polsce i szukać takiego domu.
Jak to więc się stało, że ostatecznie trafiliście do Radwanowic?
– Okazało się, że najciemniej jest pod latarnią, bo pod samym Krakowem żyła pani Zofia Tetelowska, właścicielka majątku dworskiego, który o dziwo nie został rozparcelowany w czasach komuny. Pani Zofia była osobą samotną i uważała, że ten dwór z całym gospodarstwem należy przekazać na dobry cel. Rozmawiał z nią Stanisław Pruszyński i oboje doszli do porozumienia. Przyznam się, że byłem sceptyczny, bo dla mnie gospodarstwo z krowami i świnkami, bez wody, bez dojazdu – to wszystko było abstrakcyjne. Gorzej niż na misjach. Ale pani Zofia zdecydowała się bardzo szybko i 19 maja 1987 roku przygotowała list do papieża Jana Pawła II, w którym informowała go, że przekazuje swoją posiadłość dla uczczenia trzeciej pielgrzymki papieskiej, która wtedy miała się odbyć.
Czytaj także: Fundacja św. Brata Alberta ma 30 lat
Zależało jej na tym, aby pokazać, że papieskie nauczanie ma konkretne odbicie. Dopisała tam jeszcze jedną ciekawą rzecz. Według tradycji, założycielem wsi Radwanowice był rycerz Radwan, który brał udział w zabójstwie św. Stanisława. Tetelowska napisała do papieża, że jest to jej forma zadośćuczynienia za tę zbrodnię sprzed wieków. Ona była bardzo przywiązana do swojej wioski, utożsamiała się z nią i historia była dla niej bardzo ważna. Znając Zakład dla Niewidomych w Laskach, chciała, by Radwanowice stały się takimi „Laskami” dla niepełnosprawnych.
Dwa dni później podpisała akt notarialny, tworząc Fundację. Sama rozdzieliła funkcje. Prof. Stanisław Grochmal, świetny neurolog, został dyrektorem ekonomicznym, ja – dyrektorem gospodarczym. Ani on, ani ja się na tym kompletnie nie znaliśmy. W ten sposób, trochę na wariackich papierach, rozpoczęliśmy działalność. Fundacja została zarejestrowana, ale cały ciężar jej prowadzenia spoczywał na nas, wolontariuszach. Jeździłem wraz z innymi w różne miejsca, także za granicę, w poszukiwaniu kontaktów, darczyńców, wsparcia. Po dwóch latach, w 1989 roku udało się otworzyć wyremontowany dwór, w którym zamieszkało sześciu pierwszych podopiecznych.
Jak do sprawy podszedł ówczesny metropolita krakowski, kard. Macharski?
– Kard. Franciszek był ojcem chrzestnym naszej Fundacji, jej duchowym współzałożycielem. Bez jego poparcia to dzieło by się nie udało. Kiedy przyszliśmy do niego po raz pierwszy, patrzył na nas trochę jak na ludzi, którzy urwali się z księżyca, ale było to spojrzenie życzliwe. Powiedział: „Trzeba spróbować”. Nie torpedował pomysłu, tylko zachęcał do spróbowania. Kiedy powiedziałem mu, że chcę zamieszkać w Radwanowicach, wyraził zgodę na dwa lata, żeby w ogóle sprawdzić, co z tego wyjdzie. Nawiasem mówiąc, nigdy mi tego nie przedłużył formalnie, choć jestem tam od 30 lat. Kiedy budynek został wyremontowany, kard. Franciszek przyjechał, poświęcił, zgodził się na kaplicę, wmurował kamień węgielny pod kolejny budynek i cały czas konsekwentnie popierał. Na różne sposoby.
Później zaczęły powstawać filie, najpierw na terenie archidiecezji krakowskiej, a ks. Kardynał bardzo to wspierał. Filie organizowaliśmy często w budynkach katechetycznych, które były przekazywane na cele charytatywne. Potem zaczęły się pojawiać osoby z Wrocławia, z Torunia, Sosnowca i Łodzi, w tej chwili mamy 33 placówki, a niebawem otwieramy kolejną, w Wołowie.
To pokazuje, jak bardzo ta odważna decyzja sprzed 30 lat trafiła w potrzebę czasu. A skąd wziął się patronat św. Brata Alberta?
– Ktoś ładnie napisał, że w Fundacji skrzyżowały się drogi różnych osób, które na co dzień nie miały ze sobą nic wspólnego, poza jedną sprawą: chciały coś dobrego zrobić dla osób niepełnosprawnych. A co do Brata Alberta – od samego początku nie było co do tego żadnych wątpliwości i dyskusji na ten temat. Już nawet nie pamiętam, kto konkretnie to zaproponował, ale z pewnością była to inicjatywa oddolna. Kard. Macharski bardzo to akceptował, a przy tym zwracał uwagę, że św. Brat Albert odpowiadał na potrzeby czasu. Wówczas chodziło o ludzi bezdomnych, a dziś – jak mówił w którejś z homilii w Radwanowicach – bezdomni to pojęcie bardzo szerokie, obejmujące ludzi wykluczonych, pozbawionych opieki, samotnych. Ideały Brata Alberta widział w szerokiej perspektywie.
W tamtych czasach taka fundacja jak radwanowicka była chyba dość pionierskim działaniem?
– Zwłaszcza, jeśli dostrzeżemy fakt, że to nie jest fundacja kościelna, ale społeczna. Nie było wtedy Caritas. Po odnowieniu struktur Caritas, kard. Macharski zdecydował, że nasza Fundacja ma żyć po swojemu, pielęgnować własną tożsamość i rozwijać się. Uszanował jej odrębność. Wtedy sam pomysł stworzenia fundacji był nowatorski. Dziś w Polsce działa kilkanaście tysięcy różnych fundacji i społeczeństwo jest przyzwyczajone do tego typu organizacji. Nasza Fundacja miała nr 51 i wtedy nikt jeszcze nie wiedział, jak ona ma funkcjonować. Uczyliśmy się na własnych błędach.
Czasy temu nie sprzyjały, bo przecież osoby niepełnosprawne intelektualnie były zamykane w domach i trudno mówić o tym, by w ogóle uczestniczyły w życiu społecznym. Były niewidzialne. Można dziś powiedzieć, że Radwanowice – już samym swoim istnieniem – sprzeciwiały się stygmatyzacji i odrzuceniu osób niepełnosprawnych?
– Wtedy były takie getta za wysokim murem, PDPS – Państwowe Domy Pomocy Społecznej. Gdy ktoś kończył 18 lat, nie miał rodziców i był niepełnosprawny, trafiał razem ze starszymi osobami pod jeden dach. To były przykre miejsca. Umieralnie właściwie. Dużo dobrego zrobiła reforma domów pomocy społecznej, ale wtedy, w tamtych latach, mówienie o społecznych domach pomocy było abstrakcją. Wszyscy się dziwili. Do 1995 roku nie mieliśmy przecież żadnych dotacji państwowych. Utrzymywaliśmy się z darowizn. Dopiero w 1995 roku województwo krakowskie podpisało z nami umowę, wtedy też powstały Warsztaty Terapii Zajęciowej, a później Świetlica Terapeutyczna i Środowiskowy Dom Samopomocy. Także Integracyjna Szkoła Podstawowa utworzona wspólnie z mieszkańcami Radwanowic.
Ale Fundacja była dziełem pionierskim również w sensie odkrywania podmiotowości osób niepełnosprawnych, ich talentów i całego bogactwa, które mogą dać społeczeństwu. Oczywiście, był Jean Vanier, wspólnoty Wiara i Światło, Arka, ale one chociaż istniały w Kościele, nie były szeroko znane.
– Z tych wspólnot pochodzi znaczna część naszych pierwszych pracowników i wolontariuszy. Oni byli przygotowani do tego, by osoby niepełnosprawne traktować właśnie jako osoby. Natomiast Stanisław Pruszyński podkreślał też, że osoby niepełnosprawne, jak wszystkie osoby, mają swoje potrzeby i prawo do ich zaspokojenia. On miał swoje pasje. Po pierwsze przyroda. Dla niego najważniejsze było, by osoby z niepełnosprawnością miały kontakt z przyrodą, co zresztą w terapii zajęciowej i w psychiatrii jest nadzwyczaj ważne.
Po drugie – osoby te muszą mieć poczucie, że są przydatne. Począwszy od włączenia w drobne porządki, bo nasi podopieczni nie są pensjonariuszami, wokół których się chodzi. Oni mają swój rytm, swoje święta, imieniny, wszystkie uroczystości przeżywają razem. Ważnym elementem jest też wspólna kaplica. Na terenie Radwanowic nie było kościoła, więc wszystkie nabożeństwa i uroczystości kościelne odbywały się u nas. Wioska od początku wrosła w nasze życie, całe pokolenia mieszkańców są przyzwyczajone do tego, że niepełnosprawni służą do Mszy i przystępują do sakramentów. To taka wzajemna terapia, bo uczą się od siebie obydwie strony.
Kościół zawsze był otwarty na dzieła charytatywne, ale dziś szczególnie ważne jest to, żeby w świecie, gdzie liczy się pogoń za zyskiem, pięknem, sukcesami, pokazać osoby, które w tym wyścigu szczurów nigdy nie wezmą udziału. One też są społeczeństwu potrzebne. I są potrzebne Kościołowi. Sens dzieł charytatywnych polega nie na tym, by człowiekowi zapewnić pożywienie i dach nad głową, ale na tym, by traktować go normalnie, jako pełnoprawnego członka Kościoła, który chce i może brać czynny udział w jego życiu: w pielgrzymkach, modlitwach, uroczystościach i w codziennym życiu parafii. Pod tym względem dużo się w Polsce zmieniło. Nie jest to proces gwałtowny, ale bardzo konsekwentny. To idzie w dobrym kierunku, choć oczywiście jest jeszcze wiele do zrobienia.
Porozmawiajmy więc o wyzwaniach. Jakie plany ma Fundacja? Co jest dla niej dziś priorytetem?
– Wciąż się rozwijamy. Wciąż powstają kolejne placówki, ostatnio w Lubinie, Nieszawie i Brzeszczach. Widać, że potrzeby są duże. Ważne jest utrzymanie tych wszystkich dzieł. To, co mnie niepokoi, to wciąż ogromna biurokracja. Bardzo trudno się przebić przez urzędnicze idiotyzmy, niekonsekwencje, zmiany zasad. Nie ma stabilizacji, a to bardzo męczy ludzi, którzy prowadzą takie dzieła, jak nasze. Żyjemy w ciągłej niepewności. Po drugie, niepokojące jest to, że ogromna liczba ludzi wyjeżdża z Polski, że wciąż jesteśmy w pogoni za utrzymaniem, pracą, itp. A to powoduje, że obojętniejemy na losy słabszych. Jednorazowe akcje charytatywne przynoszą czasem spektakularne owoce, ale trudniej jest na co dzień. Coraz trudniej liczyć na stałą, systematyczną pomoc, zwłaszcza jeśli chodzi o wolontariuszy.
Tu zresztą mamy ciekawe doświadczenia, bo przez ostatnich 19 lat przewinęły się przez nasz ośrodek prawie dwie kompanie wojska – młodych mężczyzn na zastępczej służbie wojskowej. Pracowali bardzo gorliwie i ciężko: przy budowie, utrzymaniu terenów zielonych, ale także w kuchni czy jako wychowawcy. Potem, gdy rząd zniósł obowiązek wojska, automatycznie nie było też służby zastępczej. Wtedy zdecydowaliśmy się na współpracę z więźniami. Zaczęło się od Zakładu Karnego w Trzebini i od 13 lat osadzeni pracują u nas społecznie.
Początkowo bałem się, ale to naprawdę zdaje egzamin. My jesteśmy zadowoleni, bo mamy konkretnych wolontariuszy, a oni – bo mają skrócenie kary, poza tym wielu z nich zdobyło u nas kwalifikacje asystenta osoby niepełnosprawnej. W naszych placówkach zatrudniamy kilku byłych więźniów, którzy wcześniej u nas pracowali.
Dokucza nam niestety obniżenie poziomu kształcenia pedagogów i psychologów. Przychodzą do nas ludzie, którzy mimo dyplomu magistra nie mają pojęcia o tym, jak pracować z osobami niepełnosprawnymi. Coraz częściej jest więc tak, że najpierw szukamy ludzi, a gdy się sprawdzą – zachęcamy ich do podjęcia studiów kierunkowych. W tej chwili mamy prawie 500 pracowników, kilkuset wolontariuszy i to jest podstawa, bo Fundacja to nie tylko budynki i konta bankowe, ale przede wszystkim ludzie, którzy się utożsamiają z ideą.
Trzeba powiedzieć, że w patrzeniu na osoby niepełnosprawne wiele zmieniło się na dobre, ale z drugiej strony niepokojące są dochodzące coraz mocniej do głosu postulaty dotyczące np. aborcji chorych dzieci. Formy odrzucenia i dyskryminacji wciąż więc istnieją. Jak na nie odpowiadać?
– Oczywiście, wygodne społeczeństwa zachodnie idą po linii najmniejszego oporu i 80 proc. niepełnosprawnych w ogóle nie ma szans, żeby się urodzić. Ja sam często spotykam się z sytuacją, kiedy argumentem w dyskusji staje się pytanie, co będzie się działo z chorym dzieckiem po urodzeniu. Nasza Fundacja, choć w sposób niezaplanowany, jest odpowiedzią na takie głosy.
Każdy człowiek ma prawo do życia, urodził się i nie ma wpływu na to, jak wygląda, czy jest zdrowy. Przychodzimy na świat tak, jak nas stworzył Pan Bóg, a gdy ktoś mówi, że chore dzieci nie mają skąd czerpać pomocy, to jednak organizacje różnego typu: fundacje, stowarzyszenia, hospicja, przeczą takim opiniom. Osoby z zespołem Downa czy porażeniem mózgowym, gdy są dobrze prowadzone od początku życia, całkiem nieźle funkcjonują w społeczeństwie, często nawet samodzielnie. Oczywiście, wciąż brakuje mieszkań chronionych, hosteli, zakładów pracy i luk w systemie jest bardzo dużo, ale luki te wypełniają fundacje. Osoby z niepełnosprawnością mogą dobrze funkcjonować, ale potrzebują wsparcia. W wielu językach osoba niepełnosprawna jest określana jako osoba, której trzeba podać rękę. Społeczeństwo musi wyjść jej naprzeciw i pomóc.
Rozmawiała Magdalena Dobrzyniak
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.