Zgoda ostatniego momentu – przypomnienie wywiadu z Leszkiem Mądzikiem
19 marca 2025 | 15:26 | tk | Lublin Ⓒ Ⓟ

– Chciałbym, żebyśmy w momencie śmierci nie krzyczeli, tylko znaleźli jakąś zgodę – mówił 20 lat temu w wywiadzie dla KAI Leszek Mądzik, zmarły wczoraj twórca nagradzanej na całym świecie Sceny Plastycznej KUL. W rozmowie z okazji 60. urodzin i 35-lecia swojego teatru, Artysta mówił m.in. o „oswajaniu” śmierci za pomocą sztuki, duchowym kryzysie Zachodu i spotkaniach z innymi religiami.
Przypominamy treść wywiadu, który opublikowany został w serwisie KAI w październiku 2005 roku:
Tomasz Królak (KAI): Pański teatr bez słów to – pomimo kolejnych premier – wciąż jeden spektakl. To tworzone od 35 lat historie o śmierci.
Leszek Mądzik: – Może bardziej jednak o lęku przed nią, o przemijaniu, o czasie, który upływa. To jest próba „oswojenia” śmierci. Tytuły kolejnych spektakli są niczym cyfry w kalendarzu. Sam temat ujawnił się już bardzo wcześnie w 1970 r., i już dotykał tych zasadniczych kwestii. Ale ja miałem inne lata, inną świadomość tego, co się dzieje. Myślę, że optyka zbliżająca nas do końca, każe patrzeć na to wszystko inaczej. Ale rzeczywiście, główny temat to patyna, korozja, rdzewienie, które nas dotyka i daje wiele do myślenia. Każe nam znaleźć jakąś równowagę. Mój teatr jest próbą zabicia lęku przed tym, co się kiedyś stanie.
KAI: Do dziś wspomina Pan częsty widok z okna rodzinnego domu w Kielcach: szpital, kostnica, cmentarz, kondukty pogrzebowe z orkiestrą grającą żałobna muzykę. Łączy Pan te wrażenia z chłopięcych lat z głównym motywem swojego teatru?
Myślę, że to się odezwało po latach. W latach 1950-55 okna naszego domu wychodziły na trakt pomiędzy miejscowym szpitalem i kostnicą, a – gdzieś daleko – cmentarzem. Widok orkiestry, dźwięki jej muzyki, karawan i ludzie idący w kondukcie – wszystko to było dla mnie i mojej rodziny czymś naturalnym. To chyba prawda, że pejzaże dzieciństwa stają się bardzo czytelne w miarę jak ubywa lat nam. „Otworzyłem” w sobie te pejzaże dość wcześnie, około 1969 roku. Czułem się w tym temacie jakoś bezpiecznie i karmiłem się tymi pejzażami, klimatami, problemami. Zawsze jednak, od pierwszego spektaklu „Ecce homo” z 1970 r. towarzyszyła mi nadzieja, że pomimo trudów i błądzenia uda się uratować życie; że – mówiąc najprościej – będziemy zbawieni, choć ta droga nie była taka czytelna i prosta. Myślę, że dopiero spektakl „Ikar” [z 1974 r. – KAI] zaczął odzwierciedlać mój pogląd, że do pewnych spraw nie trzeba podchodzić „ilustracyjnie”, że można stworzyć taki rodzaj napięcia, pomimo, iż w naszym teatrze nie używamy słów – że widz przeczuje to, co chcę powiedzieć. W tym momencie nabrałem przekonania, że tworzę nowy język teatru; język, który pozbawia człowieka słów; daje taką sytuację „przedsłowną”, czyli tego, co czujemy, ale jeszcze nie nazwaliśmy.
Inicjatywa „Zranieni w Kościele”: jesteśmy głęboko rozczarowani i oburzeni dokumentem Rady Prawnej KEP
KAI: Powiedział Pan, że swoją twórczością chce Pan oswoić śmierć. Czy rzeczywiście można tego dokonać a jeśli nawet, czy można to oswojenie przekazać innym czyli widzom?
– Wie pan, chciałbym się jak najmniej jej bać.
KAI: A może także chciałby Pan przekonać odbiorcę że dopiero perspektywa nieuchronnego kresu nadaje różnym ludzkim działaniom właściwą hierarchię? W gruncie rzeczy chodzi chyba o przypływ mądrości?
– Tak, czegoś, czego teraz nie ma, bo człowiek już to zagubił. Wisi w powietrzu coś niedobrego. Nie chcemy znaleźć sobie wartości swojej tajemnicy. A bez właściwego przeczucia, nie mówię: zrozumienia do końca, ale właśnie przeczucia sensowności śmierci – nie będzie to możliwe. Śmierć stanie się wówczas nagłym faktem, tak jak – mam wrażenie – dzieje się w świadomości ludzi Zachodu. Tam akcentuje się materialność, konieczność urządzenia sobie życia, precyzyjnego zaplanowania różnych czynności, ale bez kontekstu indywidualnego zaistnienia czyli świadomości, że jestem niepowtarzalny; że nie było nikogo takiego jak ja przede mną, ani nie będzie po mnie. Wydaje mi się, że dziś gubimy w sobie taką właśnie refleksję a przez to zubażamy – i to bardzo – fenomen człowieka i jego wartości. Świadomość tego nie musi się wyrażać artystycznie. Można ją mieć zwyczajnie, dla siebie, i to też jest cudowne.
KAI: Zachód, jak Pan powiedział, traci zdolność do refleksji nad tajemnicą człowieka. Czy odczuwa Pan to także na podstawie reakcji na swoje spektakle w krajach Wschodu?
– Szczerze powiem, że tak właśnie czuję. Jestem tam częściej zapraszany nie tylko ze spektaklami ale też z wystawami, czy jako prowadzący warsztaty. Chcą poznać nasz sposób myślenia. Mapa naszych podróży przesunęła się na Wschód. Częściej bywam w Egipcie, Libanie, Syrii, Iranie, Azerbejdżanie niż w Europie Zachodniej. Kiedyś było odwrotnie. Teraz jakby nie było na Zachodzie potrzeby spotkania się z tego typu duchowością. Na Wschodzie zaś, pomimo odmienności religijnej, występują resztki tego, co poginęło w krajach zachodnich. Świat zachodni zgubił duchowość, ta sytuacja jest przerażająca. Wszystko jest zabezpieczone poza sferą duchową.
KAI: Obserwując skupione twarze ludzi innych religii nie dostrzega więc Pan jakiejś nieprzekraczalnej bariery, a raczej przekonuje się, że w gruncie rzeczy bardzo wiele was łączy, nieprawdaż?
– Naturalnie. Bardzo inspiruję się inną religią w znaczeniu odkrywania jej duchowości. Doświadczyłem tego w Izraelu czy w Indiach; może najmniej w krajach skandynawskich, gdzie odczytywano moje spektakle w wymiarze bardziej egzystencjalnym. Dużo czerpię z podróży do takich miejsc jak Damaszek, Teheran czy Baku.
Nigdy nie odczuwałem absolutnej wyjątkowości naszej religii, chociaż – dzięki miejscu urodzenia, rodzinie, tradycji, kulturze – to właśnie chrześcijaństwo znaczy dla mnie najwięcej. Jestem zafascynowany Teresą z Avila. Bardzo mocno przyznaję się do Kościoła. Wydaje mi się, że to jest swoista kopalnia przeżyć; rzeczywistość tak mocno nasączona łzami, potem twórczością, dramatem, cierpieniem…
KAI: Prof. Irena Sławińska określała ideowy kształt Pańskiego teatru mianem egzystencjalizmu chrześcijańskiego. Ciekawe jednak, że odbiorcy Sceny Plastycznej w świecie – a są wśród nich przecież także muzułmanie czy szintoiści – doskonale wyczuwają Pańskie spojrzenie na sprawy ostateczne.
– Istnieją pewne archetypiczne zachowania, nawet te dotykające przemijania, które są wspólne różnym kulturom. Dla mnie czymś najbardziej miarodajnym jest finał spektaklu a właściwie to, co następuje po nim. Nigdy nie miałem tak długiej ciszy, jak po „Zielniku” wystawionym w Toyamie w Japonii. Nikt nie chciał profanować tej atmosfery brawami, sytuacja stawała się nawet nieco niezręczna. Pomimo tłumu na widowni, miałem wrażenie, że w sali nie ma nikogo. Podobnie było w Delhi. Istnieją wartości, które – gdy mówi się o nich nawet bez słów – są czytelne, są przeżywane. Dzięki temu jestem często w różnych miejscach świata, w różnych kulturach, bez obawy, że nie zostanę zrozumiany.
KAI: Ciekawe, że na Pana spektaklach mówiących przecież o śmierci, przemijaniu jest tak wielu ludzi młodych.
– Bardzo się z tego cieszę. Być może przychodzą oni nie do końca przygotowani, na początku nawet nieco frywolni. Wiedząc, że mam niewiele czasu, bo spektakl nie jest długi, próbuję jak najszybciej zdobyć ich ku temu, żeby ze mną „wtargnęli” w – trzeba tak to nazwać – sacrum. Uczestniczę w spektaklu wraz z widzem: ukryty na widowni sam prowadzę światła. Może to trochę egoistyczne, ale jest w tym dla mnie jakaś terapia. Czuję, że ktoś dzieli mój kłopot, niepokój czy radość.
W finale spektaklu towarzyszy mi poczucie, że jest szansa na zdobycie młodych ludzi tymi środkami. Ale jest to działanie bardzo kameralne. Poza tym za chwilę wychodzimy na ulice, w przestrzeń gdzie jest billboard, reklama, muzyka i już co innego nas kusi i zdobywa.
Mam wrażenie, że dzisiejsza rzeczywistość chce nas wyręczyć z myślenia i przeżywania, że chce nam rozwiązać problem szybko i powierzchownie i żeby tak nam czas upłynął. I nagle się obejrzymy, a nas już nie ma. To mnie niepokoi. Mam wrażenie, że w tym sensie dzisiejsza rzeczywistość zagraża człowiekowi bardziej niż miniony system. Tam można było przyjąć pozycję obronną, a tu jest bardziej perfidna metoda zniszczenia: jak niezauważalna woda, która unosi się stopniowo, ale nie czujemy, że jest jej coraz więcej.
KAI: Przypomina się tytuł książki ks. Tischnera: „Nieszczęsny dar wolności”.
– Z tym jest kłopot. Czasami czuję większy niepokój niż w tamtych latach, choć doświadczenia mojej rodziny były tragiczne, mój ojciec siedem lat aż do „odwilży” siedział w więzieniu. Ale jednak to może nawet mobilizowało, dawało jakiś impuls do zastanowienia. Tamten czas orał glebę także pozytywnie. Nazywaliśmy różne sprawy, nie rozmywaliśmy ich. Nie było pseudowartości. Była konkretna sytuacja, wobec której należało się jakoś znaleźć, ale to było nazwane. W końcu, mój teatr urodził się w tamtej rzeczywistości. Nie wiem czy gdybym teraz zaczynał, dałbym sobie z tym radę.
KAI: Kilkadziesiąt lat twórczości artystycznej poświęcił Pan refleksji o śmierci. Wielu uważa Pana zapewne za „rasowego” pesymistę?
– Nigdy nim nie byłem. Nie jest tak, że wciąż powtarzam: śmierć i patrzę w ziemię. Mam dużą witalność i jestem do życia nastawiony naprawdę optymistycznie. Może po części wynika to z przeczucia sensowności życia. Dostrzegam, że to wszystko nie jest pomyłką; że taka jest kolej losu: odejdę, ale inni przyjdą po mnie. Może myślę w ten sposób, bo jeszcze nie stoję przed tym ostatnim progiem? Ale gdy mówimy o sprawach ostatecznych nie trzeba być minorowym, powtarzać memento mori.
Trzeba sobie z tym dać radę. To jest problem do pokonania, ale nie poprzez ucieczkę. Gdy teraz ktoś nam odchodzi, to nie chcemy, by stało się to w domu lecz w szpitalu, a najlepiej, byśmy tylko poszli w kondukcie. Zgubiło się coś ważnego: obyczaj czuwania przy zmarłym, przy łóżku, na którym ktoś umiera, a ktoś inny przychodzi na świat. Dawniej czuło się sensowność logiki natury. Teraz procesy odchodzenia są dla otoczenia „niezręczne”, przykre.
KAI: W gruncie Pana teatr to wołanie do odbiorcy: pamiętaj każdego dnia, że wszystko przemija, a twój kres nadchodzi. O to Panu chodzi?
– Chciałbym wywoływać takie myśli, ale nie chcę, żeby to straszyło, bo to byłoby niebezpieczne, tanie, efekciarskie. To musi być głęboko przetworzone artystycznie.
KAI: Czy podczas tych 35 lat pracy artystycznej odpowiedział Pan sobie na jakieś ważne pytania?
– Myślę, że znalazłem jakąś równowagę, której bardzo wiele lat mi brakowało. Chciałbym głębiej dotrzeć do swojego przeczucia i móc się z tym podzielić z widzami. Chciałbym, żebyśmy w ostatnim momencie nie krzyczeli, tylko znaleźli jakąś zgodę.
Rozmawiał Tomasz Królak
cieszymy się, że odwiedzasz nasz portal. Jesteśmy tu dla Ciebie!
Każdego dnia publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła w Polsce i na świecie. Jednak bez Twojej pomocy sprostanie temu zadaniu będzie coraz trudniejsze.
Dlatego prosimy Cię o wsparcie portalu eKAI.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
Dzięki Tobie będziemy mogli realizować naszą misję. Więcej informacji znajdziesz tutaj.